[Pirates] Na szlaku Chwały, Krwi i Złota
: piątek, 28 sierpnia 2009, 17:21
NA SZLAKU CHWAŁY KRWI I ZŁOTA
Dzisiejszego dnia, w tawernie "Pod Czarnymi żaglami" było pełno ludzi.
Tak dużo ludzi że nikt, ale to nikt, nie dostrzegł zajścia które miało miejsce wcale nie w ukryciu, a na środku sali w epicentrum tańców, krzyków i stukom starych, zamruszałych kufli.
Barman latał od stolika do stolika, nie rozróżniał niewyraźnych słów wypadających z bezzębnych paszcz starych wilków morskich, mętów i flądr ze starych flupów tonących właśnie w porcie, czy hiszpańskich kupczyków nie rozróżniających cycków kurwy od swojego własnego przyrodzenia. W kącie bezlitośnie rżnęli w karty majtkowie ze "Złotej Elizabeth" zakotwiczonej w porcie, przy barze siedziało trzech wyjątkowo śmierdzących kuternogów z "Eenhoorna". Na samym końcu tawerny, przy kominku w którym trzaskał wesoło ogień, siedziało ośmioro Łowców Piratów. Okutani w ciemne płaszcze pili rum ze srebrnych szklanic. Błyszczące rękojeści kordelasów wystawały zza czarnego sukna.
Grała muzyka. Kapela wyposażona w gitary klasyczne, piszczałki i harmonijki rżnęła godzinę w godzinę tą samą melodię - melodię ze starych dawnych czasów, gdy po spokojnych karaibskich wodach nie pływali jeszcze piraci...
Dosłownie obok tej kapeli stał stół. Na stole leżała dłoń unieruchomiona pod gwoździami które zagięto na każdym palcu z osobna, tak, by właściciel ręki nie mógł jej wyszarpnąć. Właściciel mimo to próbował, a oprócz tego darł się straszliwie, szydził na swych oprawców, przeklinał matki apsotołów, do Boga dodał conieco wspominając o jego przyrodzeniu i synu skazicielu, warczał jak Davy Jones miotając bluzgi na barmana tego kurewskiego lokalu, jego córki, żony, braci i kuzynów. Na koniec powiedział coś do swojego głównego kata, za co zarobił pięścią w nos.
- Skończyłeś, Ramirez? - zapytał spokojnie mężczyzna stojący na prawo od szamoczącego się marynarza - Czy może masz coś jeszcze do dodania na temat mojej osoby? Jeśli tak - śmiało mynheer, a dołożymy do dziesięciu palców premię całej ręki, w nagrodę za dobre słownictwo.
Zakrwawiona ofiara zamilkła z przerażeniem patrząc na dwóch rosłych marynarzy ściskających w dłoni toporki marynarskie, naostrzone jak żylety.
- Błagam... nie... ostawcie mnie panie!
- Zamknij mordę, cholerny szczurze lądowy, kurwo hiszpańskiego kupczyka! Czyż nie oszukałeś mnie? Czyż nie uciekłeś z towarem który kazałem ci przewieźć na Maracaibo?
- To były rafy... Rozpieprzyło cały kadłub, ledwom się na brzeg wydostał!
- Zamknij się, murwo starej francuzkiej panny! Gadaj, gdzie mój towar!
- Rozbity... wszystko przejęło morze!
Oprawca pochylił się, marynarz poczuł jego oddech na swoich ustach
- To JA jestem morzem
i strzelił tamtego w twarz.
- Zaczynajcie, Judaz - rzekł do jednego z marynarzy-osiłków. Tamci uśmiechnęli się i pochylili nad ofiarą.
- Nie krzycz Ramirez, i tak ci to nie pomoże...
Judaz podszedł do Ramireza, który teraz nie jęczał już a raczej wył. Ostrze toporka marynarskiego błysnęło w świetle świec...
- POOOOOOWIEEEEEM! - ryknął nagle zdecydowany marynarczyk - OSZCZĘDZCIE A POOOOWIEEEM!
Oprawca pochylił się nad nim.
- Gdzieś to schował?
- Ja... odzyskam... na Maracaibo dopłynąłem, ale straciłem część na rafach... a tam uciekłem i sprzedałem w Tortudze, za dwukrotnie większą kwotę... Odzyskam... panie Goldman... Przys...
- Masz tydzień, mynheer Ramirez - rzeczywiście, Goldman miał dziś dzień miłosierdzia - Znajdź załogę. I statek.
- Tak jest...
- Judaz, odkuj go.
***
Trzy dni później, w Porcie Royal wszyscy już wiedzieli o długu który Ramirez zaciągnął u fechmistrza Goldmana. Na wszystkich tawernach pojawiły się ogłoszenia o naborze do załogi, która miała popłynąć do Tortugi o odzyskać towary które Ramirez tam opchnął.
Czwórka przyjaciół również usłyszała o tamtym problemie starego marynarza. Wyprawa nie wydawała się być niebezpieczna, a płacili nieźle - 1000 talarów od głowy, co oznaczało prawie trzykrotność pensji jaką mogli zdobyć podczas zwykłej wachty.
A zatem zaciągnęli się. Statek "Orzeł" był przygotowany. Czterej przyjaciele weszli na jego pokład, rozglądając się ciekawie. To był zwykły trójmasztowiec, trzy spore żagle, rufa i spora ładownia. Na maszcie łopotała flaga biała, co oznaczało bezstronność polityczną.
Czterech marynarzy raz po raz mijali majtkowie luzując szoty i szorując po raz ostatni pokład. Oficerowie łazili po pokładzie wydzierając się na wszystkich, a grupa ludzi która zebrała się na pomoście, machała na pożegnanie...
I wtedy drzwi kabiny otworzyły się, a Simon dojrzał stojącego w nich kapitana - szarobrodego, o zielonych oczach, Ramireza Voldera, szypra tej łajby. Pomachał do nich. Młody William ruszył tam dość ostrożnie, reszta ruszyła tam pewnie, przeskakując szorujących majtków.
- Właźcie - rzucił kapitan, i odsunął się by ich przepuścić.
Byli w kajucie kapitańskiej. Stół zawalony był mapami, stało na nim parę niepalących się świec i leżał stary, skałkowy pistolet. Ramirez wskazał każdemu krzesło a sam nalał rumu do szklanic i rozdał je przyjaciołom.
- Dobra. Wyglądacie na przypadkowych, ale z tej całej hałastry wy zdajecie się budzić zaufanie starego szypra - tu zarechotał i łyknął rumu - No więc jest tak - widzicie to nie jest zwykła wyprawa po złoto. Nie płyniemy na Tortugę.
Z pokładu dochodziły do nich dziwne odgłosy. Jakgdyby... szurania i dźwięk... Wystrzałów?
Opisujecie postać uwzględniając WYGLĄD. Piszecie w Trzeciej os. liczby poj. Posty nie mogą być dwulinijkowe. Jeśli chcecie rozegrać dialog z Ramirezem przez gg - oto moje: 2279828. Macie na odpis trzy dni. Dziękuję
Dzisiejszego dnia, w tawernie "Pod Czarnymi żaglami" było pełno ludzi.
Tak dużo ludzi że nikt, ale to nikt, nie dostrzegł zajścia które miało miejsce wcale nie w ukryciu, a na środku sali w epicentrum tańców, krzyków i stukom starych, zamruszałych kufli.
Barman latał od stolika do stolika, nie rozróżniał niewyraźnych słów wypadających z bezzębnych paszcz starych wilków morskich, mętów i flądr ze starych flupów tonących właśnie w porcie, czy hiszpańskich kupczyków nie rozróżniających cycków kurwy od swojego własnego przyrodzenia. W kącie bezlitośnie rżnęli w karty majtkowie ze "Złotej Elizabeth" zakotwiczonej w porcie, przy barze siedziało trzech wyjątkowo śmierdzących kuternogów z "Eenhoorna". Na samym końcu tawerny, przy kominku w którym trzaskał wesoło ogień, siedziało ośmioro Łowców Piratów. Okutani w ciemne płaszcze pili rum ze srebrnych szklanic. Błyszczące rękojeści kordelasów wystawały zza czarnego sukna.
Grała muzyka. Kapela wyposażona w gitary klasyczne, piszczałki i harmonijki rżnęła godzinę w godzinę tą samą melodię - melodię ze starych dawnych czasów, gdy po spokojnych karaibskich wodach nie pływali jeszcze piraci...
Dosłownie obok tej kapeli stał stół. Na stole leżała dłoń unieruchomiona pod gwoździami które zagięto na każdym palcu z osobna, tak, by właściciel ręki nie mógł jej wyszarpnąć. Właściciel mimo to próbował, a oprócz tego darł się straszliwie, szydził na swych oprawców, przeklinał matki apsotołów, do Boga dodał conieco wspominając o jego przyrodzeniu i synu skazicielu, warczał jak Davy Jones miotając bluzgi na barmana tego kurewskiego lokalu, jego córki, żony, braci i kuzynów. Na koniec powiedział coś do swojego głównego kata, za co zarobił pięścią w nos.
- Skończyłeś, Ramirez? - zapytał spokojnie mężczyzna stojący na prawo od szamoczącego się marynarza - Czy może masz coś jeszcze do dodania na temat mojej osoby? Jeśli tak - śmiało mynheer, a dołożymy do dziesięciu palców premię całej ręki, w nagrodę za dobre słownictwo.
Zakrwawiona ofiara zamilkła z przerażeniem patrząc na dwóch rosłych marynarzy ściskających w dłoni toporki marynarskie, naostrzone jak żylety.
- Błagam... nie... ostawcie mnie panie!
- Zamknij mordę, cholerny szczurze lądowy, kurwo hiszpańskiego kupczyka! Czyż nie oszukałeś mnie? Czyż nie uciekłeś z towarem który kazałem ci przewieźć na Maracaibo?
- To były rafy... Rozpieprzyło cały kadłub, ledwom się na brzeg wydostał!
- Zamknij się, murwo starej francuzkiej panny! Gadaj, gdzie mój towar!
- Rozbity... wszystko przejęło morze!
Oprawca pochylił się, marynarz poczuł jego oddech na swoich ustach
- To JA jestem morzem
i strzelił tamtego w twarz.
- Zaczynajcie, Judaz - rzekł do jednego z marynarzy-osiłków. Tamci uśmiechnęli się i pochylili nad ofiarą.
- Nie krzycz Ramirez, i tak ci to nie pomoże...
Judaz podszedł do Ramireza, który teraz nie jęczał już a raczej wył. Ostrze toporka marynarskiego błysnęło w świetle świec...
- POOOOOOWIEEEEEM! - ryknął nagle zdecydowany marynarczyk - OSZCZĘDZCIE A POOOOWIEEEM!
Oprawca pochylił się nad nim.
- Gdzieś to schował?
- Ja... odzyskam... na Maracaibo dopłynąłem, ale straciłem część na rafach... a tam uciekłem i sprzedałem w Tortudze, za dwukrotnie większą kwotę... Odzyskam... panie Goldman... Przys...
- Masz tydzień, mynheer Ramirez - rzeczywiście, Goldman miał dziś dzień miłosierdzia - Znajdź załogę. I statek.
- Tak jest...
- Judaz, odkuj go.
***
Trzy dni później, w Porcie Royal wszyscy już wiedzieli o długu który Ramirez zaciągnął u fechmistrza Goldmana. Na wszystkich tawernach pojawiły się ogłoszenia o naborze do załogi, która miała popłynąć do Tortugi o odzyskać towary które Ramirez tam opchnął.
Czwórka przyjaciół również usłyszała o tamtym problemie starego marynarza. Wyprawa nie wydawała się być niebezpieczna, a płacili nieźle - 1000 talarów od głowy, co oznaczało prawie trzykrotność pensji jaką mogli zdobyć podczas zwykłej wachty.
A zatem zaciągnęli się. Statek "Orzeł" był przygotowany. Czterej przyjaciele weszli na jego pokład, rozglądając się ciekawie. To był zwykły trójmasztowiec, trzy spore żagle, rufa i spora ładownia. Na maszcie łopotała flaga biała, co oznaczało bezstronność polityczną.
Czterech marynarzy raz po raz mijali majtkowie luzując szoty i szorując po raz ostatni pokład. Oficerowie łazili po pokładzie wydzierając się na wszystkich, a grupa ludzi która zebrała się na pomoście, machała na pożegnanie...
I wtedy drzwi kabiny otworzyły się, a Simon dojrzał stojącego w nich kapitana - szarobrodego, o zielonych oczach, Ramireza Voldera, szypra tej łajby. Pomachał do nich. Młody William ruszył tam dość ostrożnie, reszta ruszyła tam pewnie, przeskakując szorujących majtków.
- Właźcie - rzucił kapitan, i odsunął się by ich przepuścić.
Byli w kajucie kapitańskiej. Stół zawalony był mapami, stało na nim parę niepalących się świec i leżał stary, skałkowy pistolet. Ramirez wskazał każdemu krzesło a sam nalał rumu do szklanic i rozdał je przyjaciołom.
- Dobra. Wyglądacie na przypadkowych, ale z tej całej hałastry wy zdajecie się budzić zaufanie starego szypra - tu zarechotał i łyknął rumu - No więc jest tak - widzicie to nie jest zwykła wyprawa po złoto. Nie płyniemy na Tortugę.
Z pokładu dochodziły do nich dziwne odgłosy. Jakgdyby... szurania i dźwięk... Wystrzałów?
Opisujecie postać uwzględniając WYGLĄD. Piszecie w Trzeciej os. liczby poj. Posty nie mogą być dwulinijkowe. Jeśli chcecie rozegrać dialog z Ramirezem przez gg - oto moje: 2279828. Macie na odpis trzy dni. Dziękuję