[Wiedźmin] ...LEGENDARNI...

Miejsce na zakończone lub wymarłe sesje. Jeśli chcesz ponownie otworzyć temat to skontaktuj się z modem albo adminem.
Zablokowany
Blue Spirit
Bombardier
Bombardier
Posty: 895
Rejestracja: niedziela, 15 lutego 2009, 17:50
Numer GG: 0

Re: [Wiedźmin] ...LEGENDARNI...

Post autor: Blue Spirit »

KANE, LAERWEN
Kane oparł się o balustradę, nerwowo spoglądając na nadbiegających w dalszym ciągu bandytów,nie zważających na krew spływającą ze schodów wartkimi strumieniami.
Laerwen był szybki, przeleciał koło Kane'a ledwo musnąwszy go w biegu, skoczył i wylądował tuż przy wrogach zręcznie balansując na jednym stopniu. Błysnął miecz, jeden z drabów stoczył się na sam dół, zwalając po drodze trzech swoich kompanów, poturlał się po podłodze sikając krwią z przeciętej tętnicy. Wiedźmin zręcznie sparował ciosy trzech drabów, trzy metaliczne jęknięcia metalu o metal załamały się nagle zakłócone przez szerokie cięcie oburącz.
Wiedźmin nabrał impentu poprzez półpiruet i z szerokiego zamachu uderzył nagle, niczym burza pozbawiając trzech głów za pomocą jednego cięcia.
Jeden z odważniejszych przeciwników spróbował przebiec pod ramieniem Laerwena licząc że dostanie w swoje ręce tego drugiego. Wiedźmin rozwalił go brutalnym cięciem od dołu, posooka zabarwiła ściany na brudnorudo.
Zbóje tłoczyli się u schodów, wbiegali na nie usiłując jak najszybciej dostać w swoje ręce amulet.
Ani wiedźmin ani Kane nie widzieli co stało się z Oxrą, Vilvikiem i Taxą ale nie słyszeli żadnych źle zwiastujących okrzyków. Albo zginęli tak szybko że nie zdążyli nawet pisnąć, albo ocaleli.
Należało coś wymyślić, i to szybko. Jeden z dezerterów zdołał przebiec koło Laerwena, Kane nie zdążył go chwycić. Nie musiał tego jednak robić, po chwili drab staczał się już z powrotem na dół, ze strzałą tkwiącą w szyi. Za jego ciałem płynął strumień krwi.
- Amulet! - ryknął nagle ktoś, wchodząc do pomieszczenia. - Nie zabijać, kurwi syni! Pertraktować kretyni, nowe rozkazy od Bluedeatha!
- Nie jebać?? - ryknął ktoś z dezerterów.
- Nie jebać - potwierdził nowy głos.
Krzyki wojenne chłopów nagle umilkły.
- Nie będą kurwy, kompanów moich zabijać! - ryknął nagle ktoś stojący na schodach, niebezpiecznie blisko Laerwena. - Amuletu chcecie? Zabierzecie go z ich martwych palców, nie stracicie!
Z tymi słowy rzucił się do przodu usiłując dosięgnąć wiedźmina zabójczym, szerokim cięciem.
Gdyby była to walka, Laerwen nie miał by żadnych problemów by uniknąć ciosu. Teraz jednak miecz miał opuszczony, jedną ręką trzymał się balustrady. Był za wolny. Nie zdążył uskoczyć, potknął się na stopniu. Zbir zamachnął się mieczem, mierząc w pierś. Ruch Wiedźmina był natychmiastowy i wyuczony. Widząc lecące ku jego torsu cięcie, odruchowo zasłonił się ręką.
Trysnęła krew. Ledwo trzymająca się na mięśniach ręka od dłoni do łokcia, zwisła bezwładnie otoczona strużkami krwi. Wiedźmin upadł na plecy boleśnie obijając je na stopniach. Zbir uniósł miecz do kolejnego cięcia, tym razem mającego załatwić go na dobre.
Kane był szybszy. Cięcie szabli było nie do wychwycenia. Drab dostał w tętnice szyjną, spadł na sam dół.
- Starczy! - ryknął jakiś dezerter wchodząc na schody. Kane i Laerwen poznali go. To był ten który zakazał zabijać. - Chcemy negocjować - rzekł. - Ten gruby szpieg już zginął. Jego pachołki też, zresztą. Nie macie szans, a my chcemy amuletu. Negocjacje, panowie. Jestem Gwido vor Hammer. To jak?
Miał nieprzyjemny głos i łysą głowę. Laerwen jęczał cicho trzymając się za okrwawioną rękę, Kane dyszał ciężko.

Baernn słyszała głosy na dole, wiedziała co się stało. Jeden drab wbiegł na strażnicę, zdjęła go nie bez wysiłku napinając łuk. Potem usłyszała słowa jakiegoś nowego dezertera. Wiedziała już co robić.
Leki wiedźmina działały jak cholera. Po chwili miała już dość sił by wstać. Bolała ją rana, nie krwawiła jednak. Wiedźmin dostał, słyszała to. Pomógł mi - pomyślała -Więc ja mogę pomóc mu .

mam nadzieję że the_weird_one i Alien jakoś się zgrają, bo zaczyna się robić niefajnie ;)

jeśli byłby jakiś problem: Jeśli piszę że "On pomógł mi - pomyślała - ja pomogę mu" to znaczy że to jakby "głosik" odzywający się w głowie bohatera, jakby sumienie które mówi mu co powinien zrobić ;)
Obrazek

to dalej ja, tylko mi kochany baziu ksywkę zmienił :D
Sciass
Marynarz
Marynarz
Posty: 261
Rejestracja: wtorek, 21 października 2008, 19:37
Numer GG: 7066798

Re: [Wiedźmin] ...LEGENDARNI...

Post autor: Sciass »

Kane

- A nie można było tak, cholera, od razu ? - Warknął Kane, wziął głęboki, nieco urywany, oddech - Tak to żeście chyba z tuzin swoich ludzi stracili Panie Gwido. I pewnie z drugie tyle jeszcze by poszło gdybyście nie przerwali. - Znów splunął krwią. Odepchnął się od ściany. Zaczynał czuć się lepiej, zdołał utrzymać się w pozycji wyprostowanej. Prowizorczny opatrunek z rękawa jakoś trzymał. Oprócz ramienia Kane'owi w zasadzie nic nie dolegało, był po prostu już ektremalnie zmęczony jak na jeden dzień.

Wampir starł krew ostatniego najemnika z szabli. Broni nie schował.

- Co nam, Panie Gwido, oferujecie za medalik? - Spytał Kane z czysto formalnego powodu. Oferta najemników była oczywista.
Obrazek
Matt_92
Mat
Mat
Posty: 554
Rejestracja: sobota, 18 sierpnia 2007, 17:35
Numer GG: 6781941
Lokalizacja: Duchnice k/Pruszkowa

Re: [Wiedźmin] ...LEGENDARNI...

Post autor: Matt_92 »

Laerwen

*Przecież my nie mamy tego cholernego medalionu.*- pomyślał wiedźmin, trzymając się za okaleczoną rękę. Usiadł na schodach, miecz położył tuż obok siebie.
-Pięknie. Cudownie. Teraz wam się, kurwa, pertraktować zachciało.- warknął na mężczyznę. -Tak w ogóle kilka słów wyjaśnienia. Po co wam ten medalion i czemu napuszczacie na nas zbrojną zgraję? Zrobiliśmy wam coś?
*Czyli Oxra, i tamci dwaj nie żyją. To on musiał wziąć amulet, a nie znaleźli go przy jego trupie.*- zastanowił się.
Spojrzał na swoją rękę. Przydałaby mu się pomoc, sam nie da rady się połatać. Syknął z bólu.
Zastanawiał się co z Baernn i pozostałymi towarzyszami.
A d'yaebl aep arse!
Alien
Kok
Kok
Posty: 1304
Rejestracja: środa, 25 lutego 2009, 16:48
Numer GG: 28552833
Lokalizacja: Police

Re: [Wiedźmin] ...LEGENDARNI...

Post autor: Alien »

Radcliffe
Skąd on się tu kurwa wziął- pomyślał. Zrobił to co musiał. To co w akademii długo trenował. Sięgnął ku Tedowi myślami.
- Witam panie Ted. Proszę nie robić gwałtownych ruchów. To ja Radcliffe. Porozmawiamy kiedy indziej. A teraz proszę wrócić do strażnicy.
Ruszył żwawym krokiem ku strażnicy. Nie chciał aby jakikolwiek mężczyzna w obozie zaczął coś podejrzewać. Zobaczył dach strażnicy. Nikogo chyba tam nie było. Ale mógł się mylić. Było już ciemno.
Zobaczył chłopów przy wejściu do strażnicy. Czyżby rzeź już się zaczęła? A jeśli wampir kimkolwiek jest już nie żyje? Nie chciał się kryć przed chłopami. Po prostu ruszył ku wejściu. Liczył na to że Ted'owi jakoś uda się wejść.
00088888000
the_weird_one
Mat
Mat
Posty: 407
Rejestracja: sobota, 22 listopada 2008, 21:34
Numer GG: 6271014

Re: [Wiedźmin] ...LEGENDARNI...

Post autor: the_weird_one »

Teddevelien

Wartownik skończył sobie "penetrować" prawą dziurkę i zaczął lewą odprowadzając Radcliffe'a wzrokiem. Potem wrócił do przerwanej na chwilę czynności, oparł się o halabardę.

Upewniwszy się, że poza Radcliffe'em nikt nie mógłby go dostrzec, szpieg szarpnął się naprzód i wyskoczył w górę, jedną ręką chwytając i brutalnie ciągnąc włosy ofiary ku sobie i w dół, co odsłoniło w tym samym momencie gardło strażnika ku sztyletowi, który wyrył na nim głęboką, krwawą bruzdę. Puszczona halabarda upadła czyniąc lekki hałas, jednak Teddevelien nie zareagował na ten dźwięk. I tak miał dość szczęścia, a wartownicy byli dalej. Tak jak go uczono, liczyła się koordynacja, nie szybkość. Aby strażnik nie krzyknął.

Być może, albo zapewne, nie słyszeli go. Będzie potrzebował jeszcze tylko trochę szczęścia. Miał już niemal pewność, że Radcliffe nie był zdrajcą, musiał zatem pomóc w strażnicy. On się tam nie zjawi. To byłoby najgłupsze możliwe posunięcie.

Odpędzając od siebie te myśli skoncentrował się na namiocie, jednocześnie przyciskając rękaw tuniki do gardła trupa. Nie chciał dziwnych plam na ubraniu. Po tym obwiązał gardło tkaniną prowizorycznie oderwaną od fragmentu poły tuniki i przystąpił do przebieranki.
Wokół nie było słychać żadnych odgłosów. Panowała dziwna, rzadko spotykana cisza gdy czas zdawać się mogło stawał, a wszystkie zmysły zamierały.
Tedowi już od początku nie podobała się dziwaczna cisza, a teraz już niemal go niepokoiła. Mgła oblepiła jego i trupa wartownika, wdarła się do gardła nieprzyjemnie chłodząc je zimnym powietrzem...
Cisza.

Przebrał się, oddychając ciężko. Widoczność była coraz bardziej ograniczona. Zwinął swoje ubranie i schował i między dwoma najbliższymi krzewami, niemal nagiego trupa wrzucając do innych i maskując ciało. Podniósł i zważył w dłoni halabardę. Wziął swoje sztylety, przypasał miecz do pochwy. Po chwili namysłu stwierdził, że wartownia nie ma sensu. Odłożył halabardę i narzucił tunikę. Zaczął sobie przypominać wszystko, co wiedział od Vilgefortza. Zebrał całą swoją odwagę i ruszył w przebraniu zmienionym tylko na ,,bardziej wykwintne'' przez tunikę. Miał plan. Skierował się od razu do namiotu który opuścił Radcliffe, mając nadzieję, że strażnicy skojarzą jego ścieżkę z posterunkiem strażnika, którego obecnie nie widzieliby ze względu na mgłę. Albo że strój wystarczy.
Albo że go nie zauważą.

- Hej, ktoś tam jest! - zawołał ktoś za plecami Teda. Przez chwilę ten sądził, że chodzi o niego i zamierzał odwrócić się i krzyknąć, że to on, przedstawiając się jako wartownik, gdy nagle zorientował się, że nie o niego chodziło. Dwaj strażnicy patrzyli na krzaki w których jakieś trzy minuty temu ukrył ciało wartownika. Trzeba było działać szybko...
Nieproszeni goście szybko odkryją trupa i podniosą alarm. Jeśli jednak dobrze by poszło, Ted mógł zlokalizować i pojmać dowódcę całej kompanii i uciec z nim w las... lub zabić go.

Nie zmieniając sposobu przemieszczania się, Teddevelien spokojnie pokonał ostatnie kroki i wszedł niezrażony do namiotu, szybko oceniając jego wnętrze. Namiot był niewielki, z misternie wykonany stolikiem znajdował mniej więcej w środku, przed taboretem, na którym siedział potężnie zbudowany mężczyzna z lekko niebieskawą cerą. Gdy Ted wkroczył do pomieszczenia, tenże mężczyzna zerwał się z taboretu jak poparzony chwytając miecz oparty o płócienną ścianę.
- Wartownik? - zapytał nerwowo unosząc lekko miecz - Nie było rozkazów niepokoić mnie w środku nocy...
Ted umiał rozpoznawać łotrów i dumnych wojowników. Ten człowiek był spokojnym, pełnym żądzy mordu mężczyzną. I nie był tchórzliwy. Gdyby był już dawno podniósł by alarm, choć nigdy nie wiadomo - może faktycznie dał się zwieść i wziął Teda za jednego za jednego z podwładnych jego lub Legendarnych...

Przez ułamek sekundy Teddevelien po raz ostatni zważył swój plan. Mógł wciąż udawać wartownika.
To byłoby zbyt proste.

Podszedł o krok i spojrzał mężczyźnie prosto w oczy. Nie powiedział nic, zamiast tego koncentrując się na mentalnym sygnale. Musiał wywrzeć na nim wrażenie kogoś wiedzącego i niezwykłego... bliższego Legendarnym niż on sam. Kłamstwo przeplatane prawdą wypowiedziane dokładnie to jego umysłu mogło dobrze na to wpłynąć. Przesłał swoje myśli do mężczyzny.
- Tuszę, że ty tutaj dowodzisz... Jestem Vridanko, przysyła mnie Rivendill z rozkazami zapewne od Xediliana. - Teddevelien podziękował w duchu Vilgefortzowi za to, że był przekaźnikiem. Teraz miał okazję wykorzystać zdobyte informacje.
- Że co? - warknął mężczyzna potrząsając mieczem. - Jam jest Bluedeath, syn Suderra, i nie wiem nic o żadnym Vridanku. Wysłucham przedtem jednak twoich słów, nim wezwę strażników...

Wciąż udając niewzruszonego, zachował obojętny wyraz twarzy. Przesłał kolejny impuls, nie wymawiając ani słowa. Nie było to bezpieczne, ale nie korzystając z mowy mógł przynajmniej poddenerwować swoim nieprawdziwym oczywiście potencjałem mężczyznę.
- Być może. Wstrzymaj jednak twoje słowa. Zanim przekażę rozkazy, przekażę reprymendę. Twoi ludzie nawet teraz umierają zabijani przez przyciśniętych do ściany wiedźmina i szablistę o sile wystarczającej, by przeciąć człowieka w pół, jak i driady. Nie masz Oxry. Vilgefortz zaczął śpiewać i ci się wymknął. Twoi ludzie są w szachu. Jeden uciekł ze strażnicy zanim twoi ludzie zdążyli ją otoczyć i przyszedł tutaj, zabijając twojego wartownika i prawie zabijając mnie. Nie słyszysz rabanu w obozie? Twój wartownik mnie tutaj przepuścił. On zginął, ja nie. Szczęściem. Także twoim, Bluedeath, jak usłyszysz rozkazy...

W tym momencie w obozie podniósł się niewyobrażalny raban, odnaleziono zwłoki wartownika. Bludeath stracił nieco pewności siebie, zamilkł uważnie słuchając Teda. Zauważył też niewielki bąbelek krwi tworzący się w prawym nozdrzu nieznajomego

- Powiem krótko, a poślij swoich ludzi w las. Poza amuletem, w wieży znajduje się mag. Ma on zostać za wszelką cenę schwytany żywy i od razu, bezpośrednio potem, cały obkuty dwimerytem ma zostać przekazany mnie wraz z eskortą, albo sam możesz posłać kogoś zaufanego - przekazał, nawet psionicznie akcentując ostatnie słowo - razem z nim i eskortą do Kaer Mohren. Jest ekstremalnie niebezpieczny, nawet ranny. W strażnicy gdy broni go wiedźmin raczej się nie przebijecie, więc najlepiej byłoby rzeczywiście wziąć ich głodem albo wykurzyć dymem, walka z wiedźminem i szablistą w budynku niewielki ma sens, ale dopóki jest tam ten mag to cały atak jest porażką. Widzę, że nigdzie go tu nie ma, więc idziemy tam wycofać twoich, zanim pomrą w męczarniach. Tuszę, że wyrąb drew na zadymienie baszty nie potrwa więcej niż dzień. - z tymi słowy na spokojnie Teddevelien podszedł do ściany, z udanym wyrzutem i znacząco spoglądając na taboret. - Tylko najpierw poślij swoich ludzi w las... obawiam się że ten zboczeniec co zbiegł zostawiony sam na sam z truchłem mógł chcieć nas wszystkich wydymać i się przebrać. Będzie wyglądać dokładnie jak jakiś z wartowników. Więc niech lecą kupą.

Wartownik zostłał szybko odkryty. Teddevelien liczył na to, że ktoś połączy moment jego śmierci z potencjalnym pojawieniem się ,,wrogiego szpiega"... i wyjściem Radcliffe'a. Bynajmniej nie wierzył jednak, że ten absurd może się udać.
Co najwyżej zabije przywódcę.

- Chyba cię pojebało - warknął Bluedeath patrząc na niego, a równocześnie słuchając odgłosów z dworu. - Spierdalaj albo zawołam tu całą gwardię. Kogoś przed chwilą zabito, muszę iść i to sprawdzić. A ty zaczekasz tu na mój powrót. Mag jest niebezpieczny, powiadasz? A ja ci mówię że ja jestem o wiele niebezpieczniejszy od niego, gdy ktoś mnie porządnie wkurwi. Więc odsuń się od wejścia i siedź tu cicho.
Z tymi słowami ruszył do wyjścia z namiotu.

Wszystko poszło niezgodnie z planem. Człowiek był zdenerwowany, ale przyjął do wiadomości, że prawdopodobnie Teddevelien był kimś ważniejszym dla Legendarnych od niego. Potencjalnie oszustem, ale niekoniecznie. To mogło podziałać. A raczej mogłoby, ale zapewne niedostatecznie daleko porzucił ciało. Ciekaw był, jak tak szybko je odnaleźli.
Zatem zabójstwo.
Wykorzystując wolną chwilę, przygotował się zarówno na sytuację dobrą jak i najgorszy scenariusz. Wytarł zbierającą się pod nosem krew i zaczął oddychać głęboko aby się uspokoić. Podszedł też do tylnej ściany namiotu i przy pomocy noża naciął pionowo tkaninę. Gdyby zaszła potrzeba ucieczki, wybiegnie przez ścianę. Po tym wrócił na miejsce. Tak, jeżeli taki człowiek stwierdza takie rzeczy jak bycie niebezpieczniejszym od maga... to znaczy że jest poddenerwowany.
Teraz jeszcze tylko ćwierćkrwi elf musiał udawać w pełni spokojnego. O ile to możliwe.
Zaczął bawić się nożem dla zabicia czasu. Nie będzie to nic szczególnie dziwnego, może lekko niepokojącego, gdyby uznano go za człowieka Legendarnych. A jeśli nie... byłby gotowy do rzutu.

Bluedeatha nie było dłuższą chwilę. Ted starał się udawać spokojnego, ale nie do końca mu się to udawało. Wyczuł zimny pot na karku, lecz nad twarzą panował nieźle.
Z dworu rozległy się jakieś krzyki, a po chwili do namiotu wparował Bluedeath w towarzystwie trzech strażników.
- Mój człowiek zabity. - warknął patrząc groźnie na nóż w rękach Teda - I do tego goły. Skąd ja znam twój strój, nieznajomy przybyszu? I tą dziurę w lewym naramienniku? Może teraz staniesz się bardziej rozmowny?
Trzej strażnicy mieli dłonie na rękojeściach mieczy. Zbliżali się do ćwierć elfa bardzo powoli. Ted wiedział że zdoła powalić dwóch, nie więcej. A Bluedeath wyglądał mu na kogoś pokroju ,,legendarnego" Bonharta... Dobra ironia.

Wzruszył ramionami. Jego plan zawiódł... częściowo. Bluedeath nie nosił żadnego pancerza ani hełmu. I wcześniej nie widział, żeby Teddevelien posiadał nóż.
Absurd zaczynał stawać się konkretny.

Wykonał rzut jeszcze gdy Bluedeath przemawiał, zanim ktoś go przesłonił, drugą ręką wyjmując drugi sztylet i wstając. Byli opieszali i po rzucie rzucą się ci, którzy nie zauważą ruchu drugiej ręki. Gdyby ktoś szarżował, zamierzał wykorzystać przygotowaną drogę ucieczki...

Oni nie znają drogi ucieczki, pomyślał. Nie zaszarżują nawet, gdy Bluedeath będzie martwy, rozważał w ostatnich momentach lotu pierwszego noża.

Człowiek nie zdołałby umknąć lecącemu sekundę nożowi, nie dałby rady wykonać tak szybko.
Bluedeath zrobił to.
Uchylił się, nóż świsnął mu koło głowy i wbił się w płótno namiotu.
- Na niego! - warknął krótko i skoczył do przodu wywijając mieczem.
I wtedy błysnął drugi nóż, rzucony w najmniej spodziewanym momencie. I tym razem Bluedeath nie miał tyle szczęścia, ostrze Teda utknęło głęboko w udzie przywódcy. Ten padł natychmiast na ziemię i zawył przeszywająco wzywając na pomoc wszystkich w pobliżu...
Strażnicy byli już blisko, nie zważywszy na wycie swojego zwierzchnika. Jeden znalazł się w tak małej odległości od Teda, że ten widział jego sztuczne, drewniane zęby kontrastujące z kolorem namiotu...

- Duchy znikają. - z tymi słowy Ted wyciągnął w biegu miecz, w biegu, który zerwał tylna ścianę namiotu. Wartownicy zapewne otrzymali rozkazy trzymania się z daleka. Okrąg żołnierzy Bluedeatha wciąż istniał. Miał kilkanaście sekund na realizację planu. Okrążając namiot z powrotem, wiedząc że najbliżej wejścia leży Bluedeath, który nie będzie w stanie chodzić, znów w biegu ciął nowym ostrzem w jedną z podpór konstrukcji namiotu.
Strażnicy wrzasnęli, jeden zdołał wydostać się za Tedem, dwóch zostało w namiocie. Ted zręcznie odrąbał kolejną podporę, namiot praktycznie zwalił się już cały.
Strażnik który wyleciał z zapadającego się pomieszczenia, ciął w jego plecy rzucając na szalę swoją ostatnią kartę: zaskoczenie. Ted przechwycił ostrzem cios, obrócił się zręcznie i sparował uderzenie. Drab został całkowicie odsłonięty Teddevelien zignorował potencjalny cios, wykorzystał tylko fakt, iż drab stracił równowagę. Pobiegł obok plątaniny tkanin. Widział szamoczące się ciała, jedno leżące... Doskoczył, z zamiarem dobicia Bluedeatha. Przywódca zabijaków dostrzegł go, zaryczał waląc rękoma naokoło... lecz nie miał szans, wróg był za blisko. Bluedeath uniósł obie ręce usiłując zasłonić swoją twarz...

Teddevelien wiedział, że przez ryk wkrótce się tu zaroi od wartowników, którzy mimo konsternacji już porzucali swoje pozycje. Wbił zwinnie jedną ręką miecz, dziwiąc się jakości jego wykonania, w pierś pokrytego tkaninami Bluedeatha, obserwując odzyskującego równowagę draba i wyrywając swój sztylet z nogi tego pierwszego. Gdyby był dość blisko, dobiegłby i spróbował zabić miecznika, potem zaś minąć. Jednak był nieco dalej. Miał czas pobiec w las. Co też błyskawicznie uczynił.
Zgubi ich. Może nie draba, jeżeli jest dobry. Ale zanim zaczną się bawić w tropienie, zacznie gubić ślady. Ale to kwestia godzin. Liczyło się tu i teraz.

Kiedy miecz utkwił w ciele Bluedeatha, Ted rzucił się do ucieczki. Przywódca wył jeszcze jakiś czas, lecz niedługi, cios był celny. Prawdziwym problemem okazał się być strażnik który po odzyskaniu równowagi rzucił się jak wąż w stronę Teda, chcąc zabić go bez litości...
Lecz ten już uciekał. Strażnik rzucił się w pogoń. Teraz chodziło o to kto będzie miał wytrzymalsze nogi...
Ted biegł długo. Wartownik nie odstępował, a po jakimś czasie dystans dzielący obu stał się niebezpieczny, gdy byli już w lesie.

Teddevelien zdecydował, iż wartownicy ich już nie dogonią. Tego tutaj nie zgubi. Będzie potrzebował podstępu. Został mu sztylet, który wyciągnął lewą ręką. Był zmęczony, nawet bardzo. Drab wydawał się być o wiele wytrzymalszy kondycyjnie. Potrzebował chwili na złapanie jednego oddechu... albo zakończenia pościgu szybko.
Zatrzymał się gwałtownie, obracając przez prawą rękę i schodząc nisko na nogach. Ruchy wykonywał błyskawiczne, wykorzystał obrót do nadania jak największej prędkości sztyletowi, ryzykując poziomy rzut. Strażnik biegł, nie uniknie więc. Jednak przy takim rzucie ćwierćkrwi elf mógł zwyczajnie nie trafić.

Ted był świadom że rzut może okazać się niecelny, tak też się niestety stało. Drab dopadł do niego w jednym skoku i uniósł miecz do morderczego ciosu. Ted rzucił się w bok, nie zdołał uniknąć jednak cięcia. Dostał w ramię, dość głębokie cięcie. Zaryczał, ale nie stracił zimnej krwi. Miał ułamek sekundy na decyzję co robić, bo strażnik lekko zachwiał się po ciosie... Przystąpił do ataku. Był wściekły na siebie, że dał się zranić. Wiedział, że jego jedyną szansą było wykończenie draba teraz, nie miał szans przy przedłużającym się biegu. Całą swoją siłę skupił na... precyzji ciosu, korzystając z braku równowagi przeciwnika. Był pewien, iż posiada lepsze ostrze. Zamierzał atakować aż padnie z wycieńczenia, odsłoni się i zginie lub zabije przeciwnika. Skoczył na przeciwnika w ostatecznym, ostatnim i najbardziej gwałtownym skoku swojego życia. Ciął najszybciej i z największą precyzją na jaką było go stać.
Trafił. Trafił idealnie, prosto w twarz draba, rozrąbując ją dosłownie na pół. Strażnik poleciał na plecy, martwy. Nie wydał żadnego dźwięku.

Ted jęknął i oparł się o niewielką sosenkę. Krew kapała mu z ramienia, rananie była jednak zagrażająca jego życiu. Musiał coś zrobić... Bluedeath nie żyje...

- O kurwa... To była jedna z najlepszych akcji w moim życiu... Napiłbym się Est Est... - zaczął, padając.

Wpatrywał się chwilę w igły, jednak wiedział, iż niedługo zaczną go szukać. Podniósł się i sprawdził strażnika. Morda rozcięta. Strój cały. Zwycięski kombatant uśmiechnął się.
Korzystając z obecnie posiadanego stroju, urwał kawałek rękawa i obandażował rękę, przeczyszczając ją najpierw czystą tkaniną. Przede wszystkim nie zemdleć, potem nie zostawiać krwawych śladów. Zacisnął nieco mocniej bandaż. Potem zaś... przebrał się.
Po odnalezieniu swojego sztyletu, narzuceniu tuniki i ubraniu trupa w strój dawno już zapomnianego wartownika, przypasał miecz, jego ostrze zostawił kilkanaście metrów dalej, w najgęstszych możliwych krzakach, krzywiąc się cały czas z bólu. Potem przeszukał resztę ekwipunku trupa. Strażnik nie miał nic ciekawego prócz obiecująco wyglądającego mieszka z czterdziestoma złotymi talarami.

- Może się przyda... Kiedyś. - Teddevelien zabrał mieszek. Wziął ubrane ciało na zdrowe ramię aby uniknąć okaleczeń. Teraz określił kierunek względem polany, obozowiska i strażnicy. Wybrawszy kierunek tego ostatniego, ruszył naprzód. Po prawie stu metrach zatrzymał się, zdecydowany znaleźć miejsce, gdzie nie znajdą ciała i je tam złożyć. Niepodal niego stały trzy świerki z dość nisko ułożonymi konarami. Można było położyć ciało na owych konarach, przykryć je igliwiem i w zasadzie nikt by go nie znalazł. Idealny schowek.

Choć trudno w to uwierzyć, mgła zrobiła się jeszcze cięższa. Las sprawiał upiorne wrażenie, powietrze było zimne jak cholera... Teddevelien stwierdził, iż po raz pierwszy w życiu gorzej się czuje sam niż w towarzystwie ludzi dybiących na jego życie. Ukrywszy ciało ruszył, uważając by nie pozostawiać śladów, mając nadzieję że wszelkie próby tropienia zakończą się w miejscu pojedynku. Zamierzał wmieszać się w tłum oblegający basztę, tam, gdzie nikt poza jego towarzyszami go nie rozpozna.
No Name pisze:Podchodzę do norda i mówię:
- Pierwsza zasada klubu walki – nie rozmawiajcie o klubie walki...
Blue Spirit
Bombardier
Bombardier
Posty: 895
Rejestracja: niedziela, 15 lutego 2009, 17:50
Numer GG: 0

Re: [Wiedźmin] ...LEGENDARNI...

Post autor: Blue Spirit »

Kane i Laerwen
Wiedźmin usiadł na stopniu, krzywiąc się lekko. Znosił ból wyjątkowo dobrze, lecz pomoc była potrzebna natychmiast.
Pięknie. Cudownie. Teraz wam się, k**wa, pertraktować zachciało. Tak w ogóle kilka słów wyjaśnienia. Po co wam ten medalion i czemu napuszczacie na nas zbrojną zgraję? Zrobiliśmy wam coś?
- Nie chodzi o to czy zrobiliście nam coś czy nie. - odparł mężczyzna. - Jesteśmy tu na plecenie Xediliana, najwyższego z Legendarnych który kazał przynieść sobie medalion. Jak widzicie mówię bardzo spokojnym tonem, oczekuję więc tego samego od was.
Kane słuchał słów draba. Był potwornie zmęczony, ale wiedział że to nic w porównaniu z wiedźminem. Rana Laerwena był cholernie poważna, trzeba było coś zrobić bo wiedźmin może zwyczajnie zdechnąć z powodu utraty krwi...
- A nie można było tak, cholera, od razu ? - Warknął Kane, wziął głęboki, nieco urywany, oddech - Tak to żeście chyba z tuzin swoich ludzi stracili Panie Gwido. I pewnie z drugie tyle jeszcze by poszło gdybyście nie przerwali
- Nie wątpie - uśmiechnął się drab - Nie wątpię również że wiedźmin walczyłby dalej, z całą ręką. Ale sytuacja się odwróciła, panowie. Teraz to my jesteśmy górą...
- Panie - powiedział nagle ktoś z tyłu. Gwido odwrócił się.
- Czego?
- Przy tym Oxrze nie ma amuletu... i nie ma Vilgefortza.
- CO!?
- Ten za którego żeśmy go wzięli to ten kurwiel Taxo... nie wiemy gdzie czarodziej.
- Kto miał amulet? - zapytał Gwido odwracając się do Kane'a i Laerwena - Któryś z was czy Vilgefortz?
Kane wiedział że to nie Vilgefortz ma amulet. Ale Przy odrobinie szczęścia Vilgefortz uciekł... i ucieka już na kraniec świata, przed gniewem Legendarnych...
Kane wiedział że musi wyzyskać jak najwięcej. Wiedział że gdyby okazało się że nie mają amuletu, ludzie Bluedeatha roznieśliby ich na strzępy. Było ich zbyt dużo. Ale Kane miał amulet. W kieszeni.
Nagle w drzwiach strażnicy pojawiła się jakaś postać. Był to Radcliffe. Adept wyglądał dobrze, zbyt dobrze jak na jeńca którego dopiero co uwolniono. Wlazł do strażnicy jakgdyby nigdy nic, nie zważając na dezerterów patrzących się na niego groźnie.

Baernn zeszła powoli po schodach, idąc z trudem lecz dość szybko. Łuk miała w ręku, strzałę nałożoną na cięciwe. Była zmęczona, podobnie zresztą jak pozostali... oprócz tego cholery, Radcliffe'a.
Zapadła dość dziwna sytuacja. Adept stał w drzwiach, dezerterzy milczeli czekając na rozkaz.


Ted dostał się do baszty dość szybko, rana, choć rozległa nie okazała się szczęśliwym trafem uciążliwa. Gdy wyszedł na polankę, wśród mgły dojrzał sylwetki trzęsących się z zimna i czekających na rozkazy chłopów, stojących dookoła baszty której szczyt niknął w czerni.
Ted podszedł do nich, zgodnie z planem wmieszał się w tłum co wyszło mu wybornie.
- Co jest? - zapytał ktoś z niewielkiego tłumu.
- Nowe rozkazy zaraz będą, trzeba czekać. Gwido i tamci chyba rozmawiają może obejdzie się od bitki - odparł inny, anonimowy głos.
- Ciekawe kiedy wrócimy do domów - westchnął pierwszy głos.

I tak oto zapadła długowieczna, zimna noc październikowa. Wyły wilki skryte w gęstwinie, do niewidocznego pośród ciężkich chmur księżyca, jęczały duchy skryte w mokrej, lepkiej mgle. Gdzieś zaszumiało drzewo niosąc ze sobą ciężkie echo... gdzieś pośród mroku zabłysły złe oczy.

Ted stał, trzymając się za ramię, pośród małej armii oszronionych chłopków. A w rozjaśnionej jedynie ogniem z kominka strażnicy leżało wiele trupów... a Gwido negocjował.
Obrazek

to dalej ja, tylko mi kochany baziu ksywkę zmienił :D
Sciass
Marynarz
Marynarz
Posty: 261
Rejestracja: wtorek, 21 października 2008, 19:37
Numer GG: 7066798

Re: [Wiedźmin] ...LEGENDARNI...

Post autor: Sciass »

Kane

- Niech się pan uspokoi, panie Gwido - Uśmiechnął się z zamkniętymi wargami Kane - Słyszę, że coś tam u was nie poszło tak jakbyście tego chcieli. Ależ proszę się nie frasować. My mamy amulet. Nie Vilgefortz. - Cała sytuacja zaczynała bawić alpa. Jego uśmiech nabrał szelmowskiego charakteru. Miał ochotę się zabawić trochę z przywódcą (jak mu się wydawało) tej bandy w gierki słowne, póki wampir mógł jeszcze sobie na takie rzeczy bezkarnie, rzecz jasna, pozwolić.

Alp poprawił sobie swój opatrunek i odetchnął głęboko, już się jako-tako czuł. Podszedł do wiedźmina i zaczął tworzyć z skrawka rękawa jakąś prowizorkę mającą imitować porządny opatrunek. Byleby się chłopina nie wykrwawił. Cały czas rozmawiał z Gwidem w między czasie. Obecność Radcliffe'a póki co olał, później się zastanowi co z magiem począć.

- Nie mamy amuletu przy sobie, panie Gwido, ale możemy panu wskazać gdzie się znajduje. - Skłamał wampir. Kończył wykonywać opatrunek. - Ponowie moje pytanie, co nam oferujecie za amulet? Uprzedzę pana że dalsza walka nie wchodzi w grę, pierwsze co pan zobaczy po wydaniu rozkazu ataku będzie obraz lotki wystającej z pańskiej czaszki. My już i tak nie mamy nic do stracenia. - Dokończył. Miał nadzieje że Baern, którą w międzyczasie zauważył nad sobą, również podziela jego pogląd i jest w stanie, ewentualnie, spełnić groźbe.

- Radcliffe, mój drogi, podejdź no tu... mamy do pogadania... - Oczy Kane'e spoczęły wreszcie na adepcie. Jego głos pobrzmiewał metalicznie.
Obrazek
the_weird_one
Mat
Mat
Posty: 407
Rejestracja: sobota, 22 listopada 2008, 21:34
Numer GG: 6271014

Re: [Wiedźmin] ...LEGENDARNI...

Post autor: the_weird_one »

Teddevelien

Rozejrzał się po zebranych, powoli zmierzając ku wyważonemu wejściu do baszty. Naciągnął wysoko kołnierz na twarz, aż po nos, udając, że chce ochronić się przed zimnem. Po chwili wydającej się mu wiecznością wszedł do środka, lustrując znajdujące się przy wejściu ciała trzech pograniczników.

- Przy tym Oxrze nie ma amuletu... i nie ma Vilgefortza.
- CO!?
- Ten za którego żeśmy go wzięli to ten kurwiel Taxo... nie wiemy gdzie czarodziej.
- Kto miał amulet?
- zapytał Gwido odwracając się do Kane'a i Laerwena - Któryś z was czy Vilgefortz?

Było to pierwsze, co usłyszał wchodząc do środka. Niewiele, ale już dawało pogląd na sytuację. Szykowały się ciekawe pertraktacje, zakładając że...
Spojrzał na rannego wiedźmina. Kane prowadził pertraktacje. Czyli jeżeli Kane miał amulet albo był na tyle sprytny, by kłamać, zawarta zostanie ciekawa umowa...
Ktoś może mieć wobec niego dług wdzięczności. Obecnie mógłby uciec.

Wysłuchał zdania Kane'a. I jego ostatnich słów. Przeszedł za plecami Radcliffe'a, uśmiech wykwitł pod tkaniną.

Może więcej niż ktoś i ranny wiedźmin i driada.
I tak większość zależy od sprytu jego towarzyszy.

Teddevelien odsunął się na bok, gdzie nie zwracał niczyjej uwagi poza ewentualnie innymi zmarzniętymi, znudzonymi lub, dla odmiany, przestraszonymi czy nie palącymi się do walki zabijakami. Nie był już na linii z Radcliffe'em. Jeszcze tamtego odczucia. I własne problemy. I reakcje. I odrobina koncentracji.
To ostatni kurwa raz, starczy na dziś, pomyślał.

Zrobiło mu isę niedobrze i natychmiast wypłynęła krew. Lekko zakręciło mu się w łowie z łącznego upływu krwi, było to nic w porównaniu z jakąkolwiek prawdziwą raną, ale wszystkie próby wespół z otrzymanym ciosem odcisnęły na nim swoje piętno. Odwrócił się do ściany zamykając oczy z wysiłków, skupiając się na trzymaniu sztywnej pozy i pozostawaniu względnie przytomnym.
Znów wysłał sygnał do jedynej osoby wiedzącej o jego zdolnościach i będącej w pozycji do prowadzenia negocjacji - do Kane'a.

- Ten tutaj to pomniejszy oficer. Dowódca całej brygady, który pochwycił Radcliffe'a i przysłał tutaj z rozkazami w zamian za jego życie, o imieniu Bluedeath, nie żyje. W obozowisku przez nich zajętym panuje rozgardiasz, najprawdopodobniej niedługo ktoś tu przybiegnie. Jeszcze jedno. Oxra nie żyje. Vilgefortza nie ma.
No Name pisze:Podchodzę do norda i mówię:
- Pierwsza zasada klubu walki – nie rozmawiajcie o klubie walki...
Matt_92
Mat
Mat
Posty: 554
Rejestracja: sobota, 18 sierpnia 2007, 17:35
Numer GG: 6781941
Lokalizacja: Duchnice k/Pruszkowa

Re: [Wiedźmin] ...LEGENDARNI...

Post autor: Matt_92 »

Laerwen

Wiedźmin tylko słuchał. Był zbyt poważnie ranny i za bardzo zmęczony, żeby robić cokolwiek. Dwie rany w rękę, jedna poważniejsza od drugiej.
Milczał, spoglądając to na Kane'a to na tego drugiego. Nie miał nic do powiedzenia, najchętniej by wstał, wziął miecz i walczył dalej dopóki by nie padł, ale jego towarzysz chyba miał plan. Skoro tak, nie może mu przeszkodzić.
Medalion znowu zaczął wibrować. Do strażnicy wszedł Radcliffe. Potem Ted. Żaden z przeciwników nie zwrócił uwagi, najwyraźniej nie poznali się.
No, wszystko w ich rękach, on miał dość gadaniny na dzisiejszy dzień.
A d'yaebl aep arse!
Alien
Kok
Kok
Posty: 1304
Rejestracja: środa, 25 lutego 2009, 16:48
Numer GG: 28552833
Lokalizacja: Police

Re: [Wiedźmin] ...LEGENDARNI...

Post autor: Alien »

Radcliffe
Kiedy otworzył drzwi strażnicy zobaczył Kane'a rozmawiającego z jakimś zabijaką z drużyny Bluedeatha. Obok pół siedział, poł leżał Learwen. Na schodach stała Braenn. Za pleców wyszedł mu Ted. Skąd on się tam wziął?
-Radcliffe, mój drogi, podejdź no tu... mamy do pogadania... - usłyszał charakterystyczny głos Kane'a.
Podszedł w stronę Kane'a i powiedział:
- O co chodzi, panie Kane? - Jego oczy jeszcze raz spoczęły na Learwenie, potem przeniosły się na osobę z którą Kane rozmawiał- Z kim mam przyjemność rozmawiać?
00088888000
Blue Spirit
Bombardier
Bombardier
Posty: 895
Rejestracja: niedziela, 15 lutego 2009, 17:50
Numer GG: 0

Re: [Wiedźmin] ...LEGENDARNI...

Post autor: Blue Spirit »

z góry przepraszam, ale niestety mam mało czasu. Staram się jak mogę, a zero pragnę powiedzieć by nie zraziła się pierwszym postem bo ja z reguły muszę się rozgrzać ;)


małe podsumowanie
Kane i Laerwen rozpoczęli rozmowę z człowiekiem o imieniu Gwido.
Zeszła Baernn, z łukiem w ręku. Potem Gwido i Kane odegrali taki jakby niewielki dialog, i w momencie gdy Gwido rzekł:
Czego?
- Przy tym Oxrze nie ma amuletu... i nie ma Vilgefortza.
- CO!?
Do strażnicy wszedł Ted i przesłał myśl Kane'owi:
-Ten tutaj to pomniejszy oficer. Dowódca całej brygady, który pochwycił Radcliffe'a i przysłał tutaj z rozkazami w zamian za jego życie, o imieniu Bluedeath, nie żyje. W obozowisku przez nich zajętym panuje rozgardiasz, najprawdopodobniej niedługo ktoś tu przybiegnie. Jeszcze jedno. Oxra nie żyje. Vilgefortza nie ma

Wchodzi Radcliffe. gdy Kane go zobaczył, przerwał na chwilę rozmowę z Gwidem i kazał mu podejść. Adept podszedł.
Laerwen milczał całą akcję.


jeśli ktoś jeszcze nie do końca zrozumiał, proszę przez PW, w rekrutacji bądź GG.
Dodam tylko że mocno uprościłem te "podsumowanie
".


WSZYSCY
Ted oparł się o ścianę strażnicy, z nosa kapała mu krew. Dezerterzy patrzyli na niego nieufnie, a już najbardziej podejrzliwe spojrzenia rzucał na niego Gwido.
- Niech się pan uspokoi, panie Gwido - Uśmiechnął się z zamkniętymi wargami Kane - Słyszę, że coś tam u was nie poszło tak jakbyście tego chcieli. Ależ proszę się nie frasować. My mamy amulet. Nie Vilgefortz
Gwido odwrócił się od Teda, zmierzył Kane'a wrogim spojrzeniem. Otworzył usta, ale nie zdążył. Do strażnicy wpadł Radcliffe. Oficer zdziwił się jeszcze mocniej.
- Nie mamy amuletu przy sobie, panie Gwido, ale możemy panu wskazać gdzie się znajduje. Ponowie moje pytanie, co nam oferujecie za amulet? Uprzedzę pana że dalsza walka nie wchodzi w grę, pierwsze co pan zobaczy po wydaniu rozkazu ataku będzie obraz lotki wystającej z pańskiej czaszki. My już i tak nie mamy nic do stracenia.
Kane nie widział jaka była reakcja driady stojącej za jego plecami, zamiast tego usłyszał jęk Laerwena. Odwrócił się do wiedźmina i zobaczył że krew przesiąkła przez własnoręcznie wykonany opatrunek, i spływa po ramieniu Laerwena.
Gwido nie zareagował. Popatrzył się ponuro na Baernn, ledwo stojącej z wyczerpania, przeniósł spojrzenie na Laerwena, potem na chwiejącego się Kane'a.
- I wy - powiedział - Chcecie spróbować stawić mi czoła. Jesteście zmęczeni. Powiedzcie nam gdzie znajduje się amulet, my go zabierzemy i odjedziemy w siną dal.
Wiedźmin siedział na stopniu, przy nim stał Kane. Baernn stała za nimi, jej twarz nie wyrażała uczuć, choć można było z niej wyczytać tylko jedno pragnienie: odpoczynek.
Ted krwawił. Powoli odpływał.
Kane, mimo że widział sytuację drużyny, odwrócił się na chwilę do Radcliffe'a.
- Radcliffe, mój drogi, podejdź no tu... mamy do pogadania
Adept zerknął na owego dziwnego członka jego, jak mu się wydawało, drużyny, i podszedł do niego.

Czasem bywa że jeden niewłaściwy ruch zmienia oblicze przeznaczenia, zmienia jego wartość. Bywa że przeznaczenie zaciśnie się wokół szyi ofiary i wykrzyczy mu w twarz swoją wolę.

SIBRAD
Sibard Ironshield miał się niebawem o tym dowiedzieć.
Był jednym z dezerterów, stał z nimi pod strażnicą szczękając zębami z zimna.
Niósł na plecach miecz, niczym wiedźmin, był jednak człowiekiem i posiadał ludzką głupotę i niezdolność do wyciągania wniosków.
Dlatego gdy ujrzał sylwetkę biegnącego człowieka wyłaniającą się z mgły po lewej stronie strażnicy, zamiast rzucić się za nim w pogoń, stwierdził że lepiej zawiadomić Gwida.
Decyzja może okazałaby się słuszna, gdyby nie pewien drobny fakt. A mianowicie, uciekający osobnik był Vilgefortzem młodszym, potężnym prawie równie co jego ojciec.
Sibard nie wiedział że Młodszy postanowił zrealizować tak trudny plan. Myslał że Vilgefortz zwyczajnie ucieka, chcąc dotrzeć do jakiegoś miasta i odgrodzić się od świata, przykładowo w wieży, takiej w jakiej niegdyś skrył się druh jego ojca, Stregobor.
Jakże Sibard się mylił! Gdyby wiedział co postanowił Vilgefortz Młodszy, zapewne uciekł by natychmiast bądź postawił sobie za punkt honoru osobiście dopaść maga.
Lecz nie wiedział. Wbiegł do strażnicy.
- Panie Gwido! Ten mag, Vilgefortz ucieka!
- Że jak? - zaryczał oficer podskakując. - Niech wszyscy rzucą się za nim w pogoń! Chcę go tu mieć... żywego!
Sibard zasalutował, i chciał wybiec, ale Gwido zatrzymał go.
- Zostań tutaj. Twoje zadanie to przypilnować tych wszystkich obecnych tu osobników. Do mojego powrotu.
- Mam zostać sam?
- Są słabi, ledwo trzymają się na nogach.
- Tak jest!
- Lepiej. - Gwido zwołał wszystkich dezerterów obecnych w strażnicy. - Wymarsz, idziemy po tego skurwysyna!
Sibard obserwował wychodzących. Rzucali oni pełne złośliwości spojrzenia na niego a potem wychodzili pospiesznie nie chcąc zostać z dziwną kompanią ani chwili dłużej.
Zaczekaj -Gwido zatrzymał się drzwiach. - To jest Darla, buntowniczka z południa, jak się zresztą sama przedstawiła
Po słowach oficera do strażnicy weszła zgrabna i nawet ładna pół elfka, z twarzą głęboko skrytą pod maską obojętności.
Sibard zmierzył ją przeciągłym spojrzeniem, zmienił jednak zdanie gdy zobaczył pokaźną ilość noży tkwiącą za jej pasem.
Idziemy! - warknął Gwido i wyszedł z pomieszczenia.
Pół elfka była bita. Na ramionach miała olbrzymie sińce, na szyi widniał ślad po obroży. Sibard już wiedział że Darla nie zwerbowała się z własnej woli. Że została porwana.

DARLA


Weszła, a raczej wrzucono ją do strażnicy i jej oficer a zarazem największy wróg, wyszedł i zostawił ją samą.
Powoli podniosła się na nogi, zmierzyła wzrokiem pomieszczenie i dojrzała rannych towarzyszy. Potarła skroń, bolało ją dosłownie wszystko.
Pojmali ją czternaście dni temu, w knajpie w Kaedwen. Chcieli... ach tak, chcieli mieć szpiega... ale nie musieli go mieć...
A potem było bicie, tresowanie na żołnierza. Zajęło to jedynie tydzień... potem ją i tego człowieka Sibarda wybrano na szpiegów „w nagłym wypadku”
Darla przypomniała sobie strzępek rozmowy usłyszanej cztery dni temu... Gdy Gwido przedstawił ją Sibardowi, gdy objaśniono jej misję. Miała, jeśli zajdzie taka potrzeba, wejść w kompanię posiadającą zaginiony amulet i ukraść go. Towarzyszyć miał jej Ironshield.
I oto zaszła taka potrzeba. Pół elfka napotkała spojrzenie Sibarda...

Kompania była zmęczona, Laerwen krwawił. W strażnicy zostali tylko oni, Darla i Sibard.


BAERNN
Driada jako pierwsza wyczuła że coś jest nie tak. Że to nielogiczne by pozostawiać tak liczną drużynę pod wodzą jedynie dwóch osób!
Przebiegła spojrzeniem po obydwóch, badając ich wzrokiem. Nie była pewna.
Ale była zmęczona.
Chyba trzeba wam odpocząć – rzekł nagle ten nazywany Sibardem.
Pół elfka milczała.
Drużyna uznała że to nie najgorszy pomysł.
Obrazek

to dalej ja, tylko mi kochany baziu ksywkę zmienił :D
Sciass
Marynarz
Marynarz
Posty: 261
Rejestracja: wtorek, 21 października 2008, 19:37
Numer GG: 7066798

Re: [Wiedźmin] ...LEGENDARNI...

Post autor: Sciass »

Kane

- Źle oceniłem tego kretyna, Gwide... - Parsknął - ... jest głupszy niż ustawa przewiduje - Zaśmiał się. Zakaszlał.

Kane obserwował nowe towarzystwo. Wojownik wyglądał na wypoczętego i dość sprawnego, na tyle by sobie z nimi poradzić. Dziewczyna wyraźnie nie była zadowolona z swojego położenia…. w swoim planie Kane, póki co, marginalizował jej znacznie.

- Żołnierzu, ile ci zapłacono byś akompaniował tej bandzie obdartusów? Nie powiesz mi chyba że wykonujesz takie zadanie z poczucia obowiązku… – Alp zwrócił się do wojownika, szybko przeszedł do rzeczy. Może jednak uda im się z tego wykaraskać. Muszą działać szybko. W tej sytuacji nie pomogą porządnie Learwenowi.

Kane doprowadził się jakoś do równowagi. Zaczął się powoli zbliżac do wojownika. Starał się nie robić podejrzanych ruchów.
Obrazek
Ouzaru
Mat
Mat
Posty: 492
Rejestracja: środa, 18 lutego 2009, 09:39
Numer GG: 16193629
Skype: ouzaru
Lokalizacja: U boku Męża :) Zawsze.

Re: [Wiedźmin] ...LEGENDARNI...

Post autor: Ouzaru »

Darla

Obrazek

W końcu ten skurwiel zabrał swoich chłopców i zostawił ją samą. No może nie do końca... Zerknęła na towarzyszącego jej mężczyznę, nie wyglądał na zbyt dobrze zorientowanego. Uśmiechnęła się do siebie, ale jej mina szybko wróciła do kamiennej i beznamiętnej maski, gdy tylko jeden z pilnowanych przez nich osobników odezwał się i poruszył. Chwyciła za jeden ze swoich ostrzy i wskazała nim mężczyznę (Kane'a).
- Spacerów się zachciało? Siadaj na dupie i lepiej zajmij się rannym, bo długo to on już nie pociągnie. A może wolisz, bym zakończyła jego męki? - zapytała, uśmiechając się czarująco.

Odczekała chwilę, a z każdą mijającą sekundą wydawała się być coraz bardziej rozluźniona. Patrzyła za Gwide i była mu wdzięczna, że był takim skończonym kretynem.
- Nie wiem jak wy - spojrzała się kolejno na każdego z zebranych - ale ja nie mam ochoty tutaj dłużej siedzieć.
Wszystko ją bolało, ale starała się tego nie okazywać po sobie. Głowa nadal nie czuła się najlepiej, ale miała nadzieję, że to tylko kwestia czasu. Miała zamiar dać nogę z nimi lub bez, a gdyby opóźniali jej ucieczkę, była gotowa ich zabić.

[Tak krótko, ale obiecuję się szybko rozkręcić :)]
Obrazek
the_weird_one
Mat
Mat
Posty: 407
Rejestracja: sobota, 22 listopada 2008, 21:34
Numer GG: 6271014

Re: [Wiedźmin] ...LEGENDARNI...

Post autor: the_weird_one »

Teddevelien

Gdy ludzie Gwida mieli odejść, Teddevelien zniknął z nimi. Nie trzeba było jednak długo czekać na jego powrót. Wmieszał się w hordę, jednak nie bło problemem odłączyć się od licznej i szaleńczej pogoni. Część miałą zapewne zostać porozstawiana. Nie obchodziło go to dopóki nikt z żołnierzy Gwida nie widział jego odłączenia się i powrotu do strażnicy.
Zbliżając się do budynku, gdy tamci byli już daleko, podszedł do ograbionych ciał pogranicznika i jego pomagierów. Oxra był frajerem, sukinsynem, sprzedawczykiem i pozbawionym klasy praobczykiem, ale jednak kolegą po fachu. Upewniwszy się, że trupy mają pozamykane oczy, wszedł, niemalże wpełzł do strażnicy. Opierając się o framugę zlustrował kompanię.
Radcliffe, porwany, z nieaktualnym rozkazem od trupa.
Kane, zmęczony, chrobroręki szablista o dziwnym i dzikim stylu bycia, całkiem elokwentny, bardzo doświadczony i zupełnie niepolityczny. I jedyny bez obrażeń. Przesłał mu znaczące spojrzenie w stylu ,,my też mamy do pomówienia". A przynajmniej miał nadzieję że tak to wyglądało.
Ranna driada. Żyła. Rzeczywiście miała paskudną ranę, ale żyła. Dziwne.
Wiedźmin. Laerwen. Ranny.

...i teraz ta dwójka. Jakiś idiota i podrzutka. Widział ją moment wcześniej, na zewnątrz, ale wtedy miał większe zmartwienia i nie uznał ją za godną zainteresowania.
Ale mówiła całkiem konkretnie. Tylko że bez przemyśleń. Nikt poza tą dwójką nie mógł iść.

Gwido ich tutaj zostawił. I zostawił tu podrzutkę. I jednego niezbyt bystrego żołnierza.

Jaki to miało cel?

Usiadł w progu wodząc wzrokiem od Kane'a do kobiety i z powrotem, koncentrując się na oddychaniu i z trudem przecierając nos z krwi. Zaszalał tego dnia i nie zamierza tego powtarzać. Przynajmniej nie bez treningu. A i tak będzie się komuś gęsto tłumaczyć.
No Name pisze:Podchodzę do norda i mówię:
- Pierwsza zasada klubu walki – nie rozmawiajcie o klubie walki...
Sirion
Marynarz
Marynarz
Posty: 293
Rejestracja: wtorek, 21 października 2008, 19:47
Numer GG: 11883875
Lokalizacja: Warszawa

Re: [Wiedźmin] ...LEGENDARNI...

Post autor: Sirion »

Sibard

" Za***iście, kurwa. Co mnie podkusiło, żeby przyjąć to zlecenie. Pieniądze w sumie niezłe, ale nie adekwatne co do zlecenia. Trzeba było wziąć jakąś misje w stylu eskorty albo wygodną posadkę strażnika. Ale nie... Żołnierz kurwa! Ostatni raz omawiam szczegóły zlecenia przy wódce..."
Sibard odgarnął blond włosy z twarzy odsłaniając finezyjny tatuaż wokół prawego oka i szybkim spojrzeniem błękitnych oczu ocenił inne osoby w pomieszczeniu.
"Nie podobają mi się Ci ludzie. Może i wyglądają teraz jak banda włóczęgów, jednak rzeź jakiej dokonali świadczy o ich niemałych umiejętnościach. I do tego ta półelfka. Mam co najmniej złe przeczucia...."
Poprawił nieco rękojeść miecza przewieszonego za plecami, upewniając się przy tym czy nadal tam jest.
"Czuję że może się przydać"
Wtem usłyszał słowa skierowane do niego.
- Żołnierzu, ile ci zapłacono byś akompaniował tej bandzie obdartusów? Nie powiesz mi chyba że wykonujesz takie zadanie z poczucia obowiązku? - Powiedział jeden z jeńców.
- Nie dość dużo, aby tu siedzieć - Powiedział i uśmiechnął się - Ale cóż taki zawód najemnika - płacą i wymagają
Bacznie obserwował poczynania zbliżającego się powoli rozmówcy. Oczyścił umysł, gotów dobyć swojego pótoraręcznego miecza w każdej chwili.
- Spacerów się zachciało? Siadaj na dupie i lepiej zajmij się rannym, bo długo to on już nie pociągnie. A może wolisz, bym zakończyła jego męki? - Powiedziała półelfka. Nie miał ochoty się sprzeczać z nikim, więc nie odezwał się ani słowem. Ten dzień był już wystarczająco pojebany...
“Better to fight for something, than live for nothing”

General George S. Patton

Fortis cadere, cedere non potest
Matt_92
Mat
Mat
Posty: 554
Rejestracja: sobota, 18 sierpnia 2007, 17:35
Numer GG: 6781941
Lokalizacja: Duchnice k/Pruszkowa

Re: [Wiedźmin] ...LEGENDARNI...

Post autor: Matt_92 »

Laerwen

Krew przesiąkała przez bandaż. Zamknął oczy, spróbował się rozluźnić, oddychał powoli, chcąc uspokoić bicie serca i ograniczyć ilość traconej krwi.
Wszyscy przeciwnicy w jednym momencie się zwinęli, została tylko ta dwójka. Dziwna kobieta i jakiś żołnierz, noszący miecz przełożony na plecach, tak jak wiedźmini.

-Spacerów się zachciało? Siadaj na dupie i lepiej zajmij się rannym, bo długo to on już nie pociągnie. A może wolisz, bym zakończyła jego męki?- powiedziała kobieta do Kane'a, wskazując na niego nożem.
Laerwen wstał. Spojrzał na nią pogardliwie, splunął na bok. Zdrową ręką chwycił swój miecz.
-Jedna zdrowa ręka wystarczy mi żeby zdjąć twoją szpetną gębę z szyi.- powiedział, lustrując ją spojrzeniem swoich zółtych oczu. Nie miał ochoty na żarty, jego zapał bojowy jeszcze nie wygasł, dałby sobie radę z jeszcze jednym wrogiem.
Podszedł do swojej torby. Wyciągnął z niej kolejny eliksir i wypił do dna.
*Trzeba będzie uzupełnić zapasy*- pomyślał.
-A jak nie masz zamiaru tu siedzieć to spieprzaj, nie pogniewamy się- warknął na kobietę. Nie zdążyła tu dobrze wejść. Kane jest cały, ja jeszcze bym pociągnął, a Baernn ma napięty łuk.
-Baernn? Trzymasz się?- zawołał dziewczynę. Była ranna poważniej od niego. -Ktoś jeszcze ranny?- zapytał.
Spojrzał na Kane'a. Skurczybyk niezły był, wyszedł z potyczki bez żadnej rany. Polubił go, ale cały czas coś mu w nim nie pasowało. Wiedźmiński medalion cicho drgał.
A d'yaebl aep arse!
Brzoza
Bosman
Bosman
Posty: 1796
Rejestracja: poniedziałek, 26 lutego 2007, 10:52
Numer GG: 0
Lokalizacja: Freistadt Danzig

Re: [Wiedźmin] ...LEGENDARNI...

Post autor: Brzoza »

Baernn
Driada opierała się o ścianę, bo brakowało jej pomału sił. Jej twarz nie zdradzała tego. Straciła wcześniej dużo krwi. Leki od Laerwena pomimo tego że nie hamowały bólu tamowały krew. Bandaż choć był przesiąknięty juchą, tamował te resztki które wypływały z rany. Driada była bardziej blada niż dotychczas, co praktycznie graniczyło z cudem. W Skąpym odzieniu z bluszczu wydawała się już zupełnie jakby wyrwana z kontekstu.

-Spacerów się zachciało? Siadaj na dupie i lepiej zajmij się rannym, bo długo to on już nie pociągnie. A może wolisz, bym zakończyła jego męki?- powiedziała kobieta do Kane'a, wskazując na niego nożem. Driada momentalnie wyjęła strzałę i nałożyła na łuk. Laerwen z pogardą w oczach wstał i chwycił swój miecz. Baernn stanęła twardo z napiętym łukiem skierowanym na nowych przybyszów. Pomimo poważnej rany i bólu potrafiła ustać w wystudiowanej pozie niewzruszenie jak głaz. Baernn stojąc tak, czuła grot ułamanego bełtu w swoim ciele, to było niezbyt miłe uczucie.

-Jedna zdrowa ręka wystarczy mi żeby zdjąć twoją szpetną gębę z szyi.- powiedział, lustrując ją spojrzeniem swoich żółtych oczu. Nie miał ochoty na żarty, jego zapał bojowy jeszcze nie wygasł, dałby sobie radę z jeszcze jednym wrogiem-A jak nie masz zamiaru tu siedzieć to spieprzaj, nie pogniewamy się warknął na kobietę.- Nie zdążyła tu dobrze wejść. Kane jest cały, ja jeszcze bym pociągnął, a Baernn ma napięty łuk.

-Baernn? Trzymasz się?- zawołał dziewczynę. Była ranna poważniej od niego. -Ktoś jeszcze ranny?- zapytał.

- M'esse maith. M'ore mal. Ale wytrzymam jakoś. - Baernn obcięła suchym i wypranym z uczuć spojrzeniem półelfkę. "Oczywiście" - pomyślała Driada -"Następna twarda. Wszystkie półelfki są twarde. Twarde jak spróchniały pień". Przerzuciła wzrok na mężczyznę, który wyglądał jakby nie wiedział po jaką cholerę się tu pojawił. Driada puściła strzałę, która w czasie krótszym niż mgnienie oka uderzyła w cel. Na odległość palca od stopy kobiety wbita w drewno była strzała. Twarz driady delikatnie, niezauważalnie drgnęła. Gdyby ktoś się wtedy przyglądał twarzy Baernn, a nie strzale wbitej w podłogę, mógłby zauważyć lekki uśmiech zupełnie jak u dziecka któremu pozwolono na coś, co bardzo chciało od dawna zrobić.
-Od dawna chciałam puścić strzał ostrzegawczy. - powiedziała spokojnie.
ObrazekObrazekObrazekObrazek
Zablokowany