[Private Project-Widzący]

Miejsce na zakończone lub wymarłe sesje. Jeśli chcesz ponownie otworzyć temat to skontaktuj się z modem albo adminem.
Zablokowany
Alucard
Bosman
Bosman
Posty: 2349
Rejestracja: czwartek, 22 marca 2007, 18:09
Numer GG: 9149904
Lokalizacja: Wrzosowiska...

[Private Project-Widzący]

Post autor: Alucard »

Śmierc ma wiele twarzy.
A każde jest inne.
Raz czaszką a raz nasturcją
Raz biczem a raz
Sandałem i drogą i trawą

....
Umarli nie są świadomi niczego
Król Salomon
Nie ma pracy ani snucia planów , ani poznania ani mądrości
Księga Kaznodziei
gina jego mysli
Psalm 146

Mam nadzieję. Że ta sesja pozwoli wam na dostrzeżenie, że śmierć nie ma jednej twarzy.
Powodzenia



Góra
chmury pękały czarne
coraz czarniejsze
jakby koni frygijskich groźne tabuny
aż grom
przeszył obraz nie dokończony jeszcze
a model spadał
głową w dół
w płótno
i wrósł
w ciepłe jeszcze kontury
nagłego olśnienia


Patrzył na zarys sufitu. Liczył pęknięcia, plamy, rysy. Wszystko układało się w całość. Niezwykle piekną całość. Idealną kompozycję- Jeżeli prawda o tym całym wszechświecie jest gdzieś ukryta, to chyba tylko tutaj, na poszarzałym suficie miejskiego przytułku. Gaston spojrzał na stos papierzysk w kącie. Tego mu nie mogli zabrać... tego bronił całym ciałem. Warczał, gryzł, ale nie pozwolił odebrać sobie kupki zapisanych papierów. Początkowo pisał krwią z przegryzionego palca, ale szybko dali mu kawałek węgla. Tak. Papierów mu nie odbiorą. Tak jak nie odbiorą mu algorytmów wszechistnienia. Zafascynowny powoli zaczął przerysowywać wyryte na suficie wiersze, poematy i wzory świata. Z rozkoszą odkrywał coraz to nowsze sekrety roślin, zwyczaje zwierząt, sens życia, a wszystko układało się w piękną jednorodną całość.

Az chmury pękły czarne
Jak tabun groźny frygijskich rumaków

Z logarytmów sufitu wyłoniła sie twarz "jej". Jak stygmat. Rana krwawiąca gdzieś w mózgu.
Zawsze na kartce pojawiała sie ona.
Zawył jak pies...
***

Lekarz westchnął ponownie. Podał dłoń leżącemu w rogu mężczyźnie. Ten jak zaszczuty wilk obnazył dziąsła i zacharczał. Zupełnie jak zwierze. Spojrzał lekliwie na kartkę na łózku
-Gaston... medycyna nie może odpowiedziec jeszcze na wiele pytań, ale wiem, że to co widzisz w snach, to tylko wyrzut sumienia. Zrozum... nie działałeś świadomie. Można jeszcze Ciebie...
-Nie rozumiesz-Oczy człowieka zadrżały. Wszyscy obecni zadrżeli
Zupełnie jakby nad pomieszczenirm zbierały sie chmury. Zapowiadające sztorm.
-Nie rozumiesz. To szponiak...-Pokazał dłonią ruch, jakby rozrywał coś na strzępy.
-Szponiak!-Krzyknął, po czym przeszedł do szeptu-szponiak, szponiak, szponiak...
-Między ścianki-Powiedział zmęczony doktor odziany w czarna szatę.
***

Metalowe drzwi. Przed nim i za nim. On w pułapce z metalowych drzwi... podobno uspokajały... Nie mógł kucnąć, obrócić się. Mógł stać. Ciągle stać. Cała noc. Uderzył głowa w blachę przed nim
-AaaaaaaAAAaaaaAAaaaa!
Odpowiedziała cisza
Uderzył w blachę za nim
-AaaaAAAAAaa!
Żadnej odpowiedzi. Mógł tak stać i myśleć. I faktycznie uspokajał się. Na swój sposób.
Blacha przed nim. Blacha za nim. Blacha przed nim...
Krew i ślina kapały na podłogę. W końcu osiągnął to co chciał. Zemdlał...

We snie zobaczył twarz... "jej". I Szponiaka. Z nabitymi na palce kartkami- na każdej z nich jej twarz.
Zaczęło się to niedługo po tym jak tu trafił. Chciał napisać list do rodziny... i z liter ułożyła się jej twarz. Potem każdy centymetr papieru był "nią". Czy pisał, rysował, kopiował... zawsze w efekcie pojawiała się ona. Zajmowała łapczywie biel kartki przypominając mu o "nim". O zemście. Zawsze gryzł potem wargi... co chcieli mu przekazać...
***

-Co o tym sądzisz?
-On jest uposledzony Albercie. Nic nie zrobisz. Niech Pan ma go w swojej opiece...
-Tak. Ale spójrz na to. Najnowszy. Zawsze pisze "Oni wyjdą z nocy". Zawsze rysuje cos innego. I najdziwniejsze, że tego nie widzi. Tuli nocą kartki do siebie, całuje je. Utrzymuje, że zawsze rysuje kobietę
-Pokaż to...Drugi mężczyzna wziął najnowsze dzieło Gastona
Obrazek -Jak praca kilkulatka-powiedział spokojnie
-Nie przeraż Cię to?
-Współczuje mu. Ale to co najwyżej śmieszy. To jest śmieszne.
-Nie... to straszne-odrzekł drżącym głosem-Jeszcze jeden taki obrazek i posyłam po egzorcystę.
***

Tej nocy wrzucili do Gastona nowego. Przykuli kajdanami ich dlonie. Kiedy meżczyzna otworzyl oczy zawyl z przerażenia. Obok niego siedziało dziecko. Kilkuletnie. Pozbawione twarzy, ciała od pasa w dół... jak cielesny niedokończony maneim- przykuty do niego łańcuchem. Ich dłonie złączone zimnym metalem.
Zaczął wyć. Dopadli i jego... Szponiak go dopadł... oni tu są.
Wył, a cielesny manekin spoczywał jak kawał mięsa obok niego.
Strażnik wszedł do środka.
-Co sie dre!- W dłoni dzierżył drąg. Oni zawsze bili. Zamachnął się, gdy nagle palce manekinu wystrzeliły w podliże jego twarzy. Musnęły ją...
Musnęły...
Mężczyzna zatoczył się. Na jego czole pojawiły się żyłki, twarz stała się czerwona. Przyłożył dóonie do twarzy i zaczął charczeć. Dłoń manekina jakby cos zbierała dookoła czerwojej kuli zawieszonej na trzepoczącej sie jak na wpół martwa ryba szyi. Dłonie manekina zbierały, a manekin drżał. I powoli podnosił się z podoża.
Gaston jęczał. Płakał. Nie pojmował o co tu chodzi.
A potwór unosząc sie nad ziemią wskazał na kartki
-Aksjomat-Mruknał basowym głosem.
-Weź aksjomat. I chodź. Musimy iść.
MNężczyzna spojrzał na otwarte drzwi i klucze przywieszone do pasa strząnika
Basowy głos ponaglał
-Aksjomat... chodź...
Drżenie ciała i...
-Algorytm... chodź... Ma-ri-ja
...i przypływ poteznej siły.

Na imię miał legion. Ich głos niczym trąba. Ich polecenie jak głos czarnego Boga...

************************************************************************************


Patrzy przez okno dzień chory, trupio nabrzękły i siny.
Po korytarzu szpitalnym wolno przechodzą godziny.

Szaro. I cicho. I pusto. Nie ma radości ni smutku.
Chmury się snują po niebie, jak chorzy w ciasnym ogródku.

Palce, jak martwe pająki, nad czymś się trudzą, mozolą.
W szklanym wazonie powiędły kwiaty pachnące karbolem.

Myśli, jak muchy jesienne, łażą, czepiają się sprzętów,
po raz ostatni skrzydłami biją o okna zamknięte.

Ktoś się zaczaił pod drzwiami. Ktoś podsłuchuje i czeka.
Cicho, na palcach podchodzą - śmierć, zakonnica i lekarz
***

Tylko rób tak żeby nie było dziecka
tylko rób tak żeby nie było dziecka


To nieistniejące niemowlę
jest oczkiem w głowie naszej miłości
kupujemy mu wyprawki w aptekach
i w sklepikach z tytoniem
tudzież pocztówki z perspektywą na góry i jeziora
w ogóle dbamy o niego bardziej niż jakby istniało
ale mimo to
...aaa
płacze nam ciągle i histeryzuje

wtedy trzeba mu opowiedzieć historyjkę
o precyzyjnych szczypcach
których dotknięcie nic nie boli
i nie zostawia śladu
wtedy się uspokaja
nie na długo
niestety.


Szedł za nią. A ona się bała.
Juz zdążyła sie dowiedzieć na ich temat wiele... ale wciąż ja przerażali. Wiedziała, że kiedyś i po nia przyjdą.
A teraz jeden z "tych" za nią szedł.
Abigail drżała na całym ciele. Czego chciał? Czemu akurat za nią? Co ma robić, gdzie isć, zwracać na niego uwagę, czy nie?
I do tego wszyscy wyglądali jak... jak jakies gorteskowe wybryki natury. A ten szczególnie. Na początku myślała, że to żebrak. Nogi poskręcane, przykórczone, poruszał się odpychając tułów dłońmi. Potem dopiero zauważyła, że to "ten". Usta zajmowały cała twarz... nie dało się tego opisać.. potęzna zębiata gęba znajdowała sie także na brzuchu. SPojrzał na nią (Jeżeli można to tak nazwać) i zaczął się ruszać.
Początkowo omineła go. Zawsze mijała ich. Jak psy. Groźne. Nie chciała prowokować...
Wystraszyła się poządnie kiedy po kilku minutach zorientowała się, że on wciąż za nia jest... pełzał za nią... od godziny kluczyła.. a on pełzał...

Drżała na całym ciele. To jej kolej? W jaki sposób? Co on odzwierciedlał? Czy to będzie bolało?

***
Podszedł. Nawet nie wiedziała kiedy. Po prostu znikł a potem pojawił sie przed nią.
Jak wielk szkaradny pająk. Stojąc na nieskończonej liczbie rąk... z tyłu zwisały mu pokurczone nogi, z otworów gębowych kapała ślina.
"Panie mój jedyny
jeżeli istniejesz pozwól mi zemdleć
a jezeli taka twa wola
niech to odbędzie sie szybko i bezboleśnie"

To co potem przeżyła było spełnieniem najgorszych koszmarów.
Jedna z rąk wystrzeliła w kierunku jej łona, inne oplotły jak pajęczyna jej tułów. Poczuła rozkoszne ciepło i to było najstraszniejsze. Ta fizyczna rozkosz. Potem coś... cos w jej brzuchu zaczęło rosnąć... szybko, błyskawicznie. Chciała wymiotować.
Nie minęła sekunda, kiedy w dłoni pajęczaka złożonego z korpusu i rąk widniało dziecko. niemowle.

Stwór dotknął jego rączek i nożek po czym ponownie, jak szpilkę w materiał włożył w głąb dziewczyny.
***

-Ludzie! Ona ma atak!
Tłum zebrał się wokół drżącej na ziemi dziewczyny. Kapłan przebił się przez tłum. Ona juz leżała jak zerwana struna... Otworzyla oczy
-Dziecko... nie ci nie jest? Dziecko...
Spojrzała na niego zamglonymi oczyma.

W jej głowie męski głos powiedział

"Chcesz wiedzieć? Pójdź za mną. Opóść bramy miasta i udaj się wgłąb świata. W sam jego środek.
Jak pan, przez ukrzyzowanie, grób i piekło. Po prawicę ojca.
Znajdź cel
Abigaaaaaail"

************************************************************************



Siedzę w kałuży krwi
to jest moja krew mówię
ale wcale nie jestem tego pewny

W takim razie krew
moich zwierząt
psa miłego
i innego psa mojego
krew mojej fauny spokojnej.

Maczam palec w tej cieczy
ciemniejącej gęstniejącej
i wypisuję na ścianie
paradoks:
pierwszy lepszy trup jest lepszy
od żywego byle martwy
Przyglądam się długo dziełu
każdemu słowu
każdej literze z osobna
nagle zauważam
że ściana jest czysta
biała


Pełna symbioza. Smierć miała co chciała, on pieniądzem studenci czaszki i serca. I nikt przy tym nie cierpiał.
Tak. To było chore, ale z czasem polubił te pokraczne monstra. Przerażały go, trzymał się z daleka, ale zawsze ich widok kojarzył mu sie z ciepłą zupą.

One jakby go rozumiały. Raz jedno, wracając skądś, wskazało dłonią miejsce trupa.
I to uświadomiło chłopaka- one myslały. I rozumiały. O wiele więcej niż inni.

Dzisiaj było zimno. Ale Davie wolał zimne poranki. Zawsze wtedy jakby byo ich więcej. I nie przeliczył się. W tym mieście śmierciaki pojawiały sie co kilka chwil. Czasami trzeba było iśc za nimi kilka mil, czasami dwa metry.

Przed nim zmaterializowała sie dziewczynka. Nie miała powiek, żęs, brwi. Z jej nagiego ciała na wysokości posladków wyrastał majestatyczny ogon. Długi, owłosiony, puszysty. Jak u kota. Pobiega śmiejąc się, a on pobiegł za nią. Zatrzymała się na środku rynku i okręciła sie na nodze.
Davie nie rozumiał. Dotychczas widział jak wbijali palce w ciało, zjadali twarze i inne ochydne rzeczy. Wokół małej zbierała sie zielonkawa poświata- zupełnie taka jaką spozywali tamci. Ale nikt nie umierał. Do nikogo nie podeszła.

A on potrzebował skóry.
I tak stał na rynku. Inni obijali sie o niego, a on szukał ciała.
I nagle zrozumiał. Stary pies przywiązany gd płotu leżał martwy. Sztywne ciało kota spadło z dachu a 2 wróbelki odbiły się od podłoża.

-Wy jecie tez zwierzątka?-zdziwił się.
Dziewczynka patrzyła na niego wielkimi oczyma, uśmiechnęła sie i kiwnęła głową.

To co sie potem stało trwało sekundę. Moze nawet nie. Mężczyzna z blizna na twarzy podszedł do małej, i zamiast ja ominąc jak inni zgrabnym ruchem chwycił ją za twarz i pociął rzeźnickim nozem gardło. Nie zatrzymał się, nie zmienił wyrazu twarzy. Nawet na nia nie spojrzał.
Dla przechodnia po prostu bawił się ostrzem.
A dziewczynka?
Dziewczynka...

Żarzący się słup dymu i płomienia, jasny jak dziesięć tysięcy słońc, wzniósł się w całej swej wspaniałości...
gigantyczny wysłannik śmierci, który w popiół obrócił wszelki lud Vrishni i Andhaka... Ciała były tak spalone, że nie dawały się rozpoznać, włosy i paznokcie odpadły, gliniane naczynia rozpadły się bez żadnej widocznej przyczyny, a pióra ptaków stały się białe. W ciągu jednej godziny wszystkie potrawy stały się niejadalne...


Chłopak zamknał oczy. Miliony mysli, wspomnień, światło i dźwięki, zagłada i ocalenie...
A potem wszystko wróciło do normy.
Davie widział jak oni zabijali. I pierwszy raz widział jak ich zabito.
Mężczyzna spojrzał w jego oczy i zobaczył. Objał go jak synka i uderzył dyskretnie trzonkiem noża w potylicę
-Porozmawiamy, chłopaczku...
I nastała ciemność. A z niej wyłonił się znak

Obrazek Obudził się poza miastem
Pod wiekowym drzewem. Skrępowany. Jęknął. Zaczął się szarpać. Więzy splatane na szybko powoli puszczały. Tylko co to dawało... ten, który przy nim siedział był dwukrotnie wyższy. I miał wyciągnięty nóż.
-Cicho. Właśnie myślę co z toba zrobić. Widzisz, prawda?
W dłoni trzymał kilka płonących włosów. Płonęly, ale sie nie spalały, nie grzały.
-A to po zapłatę-uśmiechnął się obrzydliwie. Zamknął pokryte bielmem oko.
-Tak... stąd biore pieniądze. A twoje oczy mi sie przydadzą

Co miał na mysli?
Davie widział siedzącego na drzewie kruka.
Z trzema skrzydlami. Tamten chyba nie zwrócił na to uwagi.
A pojawienie sie śmierciaków przy nich oznaczało jedno... kims się pożywią...


[/color]

*************************************************************************




Kiedy ktoś zapyta, jak ja się czuję ?
Grzecznie mu odpowiadam, że dobrze, dziękuję!
To, że mam artretyzm, to jeszcze nie wszystko,
Astma, serce mi dokucza i mówię z zadyszką ,
Puls słaby, krew mesja w cholesterol bogata,
Lecz dobrze się czuję, jak na moje lata.


Agnes szwędała się ulicami Paryża. Chciaa przed śmiercią zrobic wszystko, o czym marzyła. Zjeść ulubione potrawy, napic sie dobrego wina... wzieła wszystike oszczędności, by wykorzystac chwilę.

Ile jej dawał lekarz... Słyszała doskonale, że jeżeli przeżyje tydzień to zdarzy sie cud. Normalnie powinna już byc martwa.
A bała sie śmierci.
Strasznie się bala. Nie chciała odchodzić- od tych ktorych kochała, od tych, którzy nia pogardzali... każdy nagle stał sie jej bliski.

Zadrżała. Nagle zrobiło sie tak bardzo zimno. Agnes opatuliła się szalem i przyspieszyła.

-Czemu wy nigdy nie chcecie odejść? Czemu?-usłyszała za sobą głos starej zmęczonej kobiety. Obróciła się i przerażona zrobiła kilka kroków w tył.
-I czego się boi?-Zaskrzeczała staruszka.-Przeż to nie boli. Tylko ręka pogmeram w głowie i już.
Agnes trzęsła sie jak osika. Przed sobą miała małą dziewczynkę. Może miała kilka lat? Ale jej glos... brzmiała jak stary, zrzędliwy czlowiek. Jej dłobnie były kościste i pomarszczone, na plecach spoczywał wielki garb. Piękną dziecięcą twarzyczkę i starcze ciało okalała szara tunika z kapturem.
-Sie gapi jak dzieciak na cukierek. Stoi spokojnie, to bedzie po krzyku. Godna jestem a ty tylko mnie irytujesz.
Znowu kilka kroków do tyłu. Dłoń szybko zbliżyła się do czaoła dziewczyny ale...

Chwała najsampierw tobie
Trawo przychylna każdemu
Kraino na dół od Edenu
Gloria! Gloria!

Chwała tobie, słońce
Odyńcu ty samotny
Co wstajesz rano z trzęsawisk nocnych
I w górę bieżysz, w niebo sam się wzbijasz
I chmury czarne białym kłem przebijasz
I to wszystko bezkrwawo - brawo, brawo
I to wszystko złociście i nikogo nie boli
Gloria! Gloria! In excelsis soli!

Z słońcem pochwalonym teraz pędźmy razem
Na nim, na odyńcu, galopujmy dalej

Chwała tobie, wietrze
Wieczny ty młodziku
Sieroto świata, ulubieńcze losu
Od złego ratuj i kąkoli w zbożu
Łagodnie kołysz tych, co są na morzu
Gloria! Gloria! In excelsis eoli!


... ale...

-Ty. Dziecinko. Ty naprawde chcesz jeszcze pożyć, ke?
Agnes przypomniała sobie wszystko. To co najpiękniejsze. Drzewa, smaki, kolory, ludzi, zapachy, pocałunki, dłonie, twarze, zwierzęta. Wszystko... I chciała jeszcze...
-Więc zjem kogo innego-Zaskrzeczala staruszka z twarza dziecka.
-Ale najpierw-Oczy jej zaiskrzyły-Pokażesz mi piękno

Dloń koścista zadrżała

-Pokażesz mi to, co wy ludzie nazywacie.... "szczęściem"... My tego nie widzimy... jak ono wygląda? Jaki ma kolor? Jak ma zapach? Jak zapach? Jest ciepłe czy zimne?

Zaczęła szybko zbliżać sie ku dziewczynie...
-Pokaz mi szczęście... a uwolnie cie...-rzekła dysząc cieżko.

Mroczna partia zjadaczy sierściuchów
Czerwona Orientalna Prawica
olympiaa
Marynarz
Marynarz
Posty: 203
Rejestracja: sobota, 20 stycznia 2007, 21:21
Numer GG: 2894983
Lokalizacja: z przypadku
Kontakt:

Re: [Private Project-Widzący]

Post autor: olympiaa »

Dziewczyna zerwała sie na równe nogi. Wciąż nieprzytomnym wzrokiem potoczyła po tłumie, który zawsze błyskawicznie sie gromadził kiedy coś się działo. Tym szybciej jeśli działo się coś złego, a na to wyglądało. Abigail przedarła się przez pierścień ludzi, mrocząc gniewnie. Marzyła tylko o odrobinie ciszy i spokoju. Głos wciąż szumiał jej w głowie, nakazywał tak niedorzeczne rzeczy, ale wiedziała że ciężko będzie mu sie oprzeć. Pobiegła do domu, z hukiem zamykając za sobą drzwi. Kiedy już znalazła sie w swoim pokoju, usiadła na parapecie. Podciągnęła kolana pod brodę i wpatrywała się w zamknięte okno. Miedzy szarymi chmurami czasami przebłyskiwało błękitne niebo.
***
Stala w oknie. Silny wiatr targał jej włosami. Trzy pietra niżej, na chodniku leżała ona. Ręce i nogi wykręcone w nienaturalnej pozie, otwarte oczy, ale bez wyrazu. Krokodyle łzy spływały Abigail po policzkach. Cofnęła sie wgłąb pokoju siostry. Otarła oczy i wybiegła z mieszkania. Potykając się i zataczając wyszła z kamienicy i przepchnęła się przez narastająca ciekawska grupę przechodniów. Pogładziła Helen po włosach i znów zaniosła sie płaczem. Za wszystko obwiniała siebie, jakby fakt że nawet na własnej planecie nie jesteśmy sami, wywołała ona, zagubiona i zrozpaczona Abigail. Z okna widziała „to” jak pochylało sie nad jej siostra ale teraz już zniknęło. Wiedziała jednak że część Helen zabrało ze sobą. Tak bardzo chciała ją ochronić. Tak bardzo chciała cofnąć czas...
***
Obraz zasnuła mgła, a gdy wreszcie opadła, Abi siedziała na tym samym parapecie. Jak uderzenie obuchem w głowę powróciły wspomnienia dzisiejszego ranka. Ten stwor... Musiał symbolizować śmierć nienarodzonego dziecka, ale przecież... Dziewczyna zeskoczyła na gruby dywan, przebiegła przez pokój do sekretarzyka. Wyciągnęła kartę papieru i zgrabne, zdobione pióro. Zaznaczając system kresek i kropek obliczyła to, co chciała. Pióro wypadło jej z dłoni i potoczyło się po podłodze. Wpatrując się w kartkę jak w wyrok skazujący, opuściła dłonie na podbrzusze. Teraz wiedziała że to spotkanie to nie przypadek. Wiedziała też że miesięczna krew również miała powód aby nie popłynąć. Poczuła jak wzbiera w niej żal. Rozwijało sie w niej życie a ona nie wiedziała o tym. Teraz umarło, a ona nie ochroniła go jak trzeba. Tak jak nie ochroniła siostry... Chwiejnym krokiem podeszła do łóżka. Wsunęła się pod ciężką kołdrę. Zasypiając myślała o Peterze.
***
Znów znajdowała się w jego objęciach. On tulił ją do piersi, słyszała jak łomocze mu serce. Podniosła wzrok, patrząc w te niebieskie oczy żołądek przewracał jej się w brzuchu i skręcał. Chłopak uśmiechnął się czule i powiódł ją za sobą na obitą aksamitem sofę. Usiadł, a ona położyła się z głową na jego kolanach. Gładził jej miękkie włosy i mówił. Mówił, a ona słuchała, bo był zupełnie inny niż wszyscy mężczyźni, których podtykała jej matka. Wszak w jej wieku nie wypadało być jeszcze panna. Jednak to jemu postanowiła oddać serce. Serce i całą siebie. Wszystko potoczyło się tak powoli jakby na ten moment czekał cały świat i zatrzymał czas pozwalając im nacieszyć się swoja bliskością. Ubrania opadały znacząc drogę miedzy kanapą a alkową.
***
Dziewczęta siedziały na łóżku. Księżyc był już dość wysoko na niebie, ale nie spieszyło im sie rozejść do swoich sypialni. Zwłaszcza, że na pewne zakazane tematy ciężko było porozmawiać w ciągu dnia.
- Wy nie wiecie co można robić z językiem – mawiała zwykle najstarsza Jeanette.
Zawsze potem opowiadała historyjki o sobie i mężczyznach. Rzadko dwa razy wspominała tego samego. Swoją niezwykłą wiedzą dzieliła się z młodszymi pannami. Tak było i tej nocy. Wytykała język, demonstrując rożne rzeczy na egzotycznych owocach. Pozostałe dziewczyny rumieniły się aż po czubki uszu, ale słuchały z zapartym tchem, starając się zapamiętać każdy szczegół. Tak oto pod okiem „specjalistki” cztery dziewczęta uczyły się miłosnego fachu w teorii, mając nadzieję zapaść głęboko w pamięć swoich mężczyzn.
- Udało mi się pobyć dziś chwilę sam na sam z Guillaume... – zaczęła Yvette ale piski i pytania natychmiast ją zagłuszyły.
- Udało mi się spotkać z nim w ogrodzie. Pospacerowaliśmy trochę, po czym zabrał mnie do swojego domu. Nikogo na szczęście nie było wiec... – dziewczyna oblała się szkarłatnym rumieńcem. Nie musiała mówić nic więcej, Wyobraźnia dokończyła za nią.
***
Teraz był czas Abigail. Stresowała sie na każda myśl o bliskości nagiego mężczyzny. Ale takie były fakty, Peter leżał obok wpatrując się w nią jak w obraz Matki Boskiej. Gładził jej piersi i brzuch. Dziewczyna odwróciła sie ku niemu i przycisnęła bliżej. Czuła jak na plecy wstępuje mu gęsia skórka, co podziałało jak impuls. „Teraz, albo nigdy” – pomyślała całując go czule. W następnej chwili już jej nie było. O tym że nie zniknęła całkowicie świadczyła tylko mina młodego mężczyzny. Cichy jęk wyrwał mu sie z ust, kiedy Abigail odrabiała zadanie domowe z miłości francuskiej.
***
Przebudziła się zlana potem. Teraz była pewna, że to właśnie tamtej nocy zostało poczęte nowe życie. Z rozpacza pomyślała o tym, ze to maleństwo już nie żyje i dla własnego zdrowia powinna udać sie do znachorki. Wstała i wygładziła spódnicę. Z szuflady sekretarzyka wzięła pięć funtów. Był to majątek, ale ojciec nigdy nie żałował niczego swoim dzieciom, jakby chciał wynagrodzić pieniędzmi swoją nieobecność. Kiedy pieniądze zniknęły w faldach materiału, Abigail okręciła się starym podróżnym płaszczem. Wiedziała, że jeśli chce dyskrecji, musi udać sie w okolice bramy wschodniej. Wspięła się więc na wzgórze zamkowe, by potem zejść Królewską Milą aż do celu. Zapukała do mieszkania na tyle kamienicy. Otworzyła przygarbiona staruszka, której oczy świeciły się od nieukrywanej chciwości.
- Proszę, proszę. Wiem z czym przybywają do mnie dziewczyny jak ty. – odsunęła się robiąc w drzwiach miejsce dla Abi.
Dziewczynie chciało się płakać, więc mimo uszu puściła obelgę mierzenia jej tą samą miarą, co wszystkich. Pospiesznie wyjaśniła na czym polega jej sprawa, zatajając udział w tym tajemniczej postaci o budowie pajęczaka. Czekając na zabieg przyglądała się, jak znachorka parzy wodę i zanurza w niej różne przyrządy.
- To żeby je ogrzać, dziewczyno – tłumaczyła kobieta przebierając w narzędziach rodem z najkoszmarniejszych tortur.
Leżąc na łóżku, obnażona do polowy, Abigail czuła jak policzki palą ją ze wstydu. Czuła się, jakby mordowała swoje nigdy nie narodzone dziecko. Ciepłe szczypce zagłębiały się w niej raz po raz szarpiąc i rwąc na strzępy wątłe ciałko maleństwa. „Ono już nie żyło” – próbowała się w myślach przekonać, ale i tak dławiła się łzami. Kiedy było już po wszystkim obolała Abi uregulowała należność. Miała wrażenie że za kolosalna cenę 3 i pół funta powinna przynajmniej dostać czyste prześcieradło. Opuściła budynek w pospiechu. Na zewnątrz już zmierzchało a o tej porze na powierzchnie wypływały najgorsze męty więc nie bacząc na słabość i mdłości, które jej towarzyszyły sunęła przez miasto. Przed domem zatrzymała sie na moment. Weszła jeszcze w bramę i zwymiotowała. Brudny mężczyzna przyglądał jej się z zaciekawieniem, próbując powstrzymać szczękanie zębów. W jego okolicy stał jeden z ‘tych’, zerkał to na żebraka, to na coś co trzymał w łapskach. Po chwili odwrócił się i odszedł, a Abigail w przypływie czułości oddala bezdomnemu swój płaszcz. Dziad okrył się i już miał coś powiedzieć, ale dziewczyna machnęła dłonią i wróciła do domu. Matka nie zatrzymywała jej w drodze do pokoju. Wzięła gorącą kąpiel, jakby woda mogła zmyć z niej wydarzenia tego paskudnego dnia. Położyła się do łózka mając nadzieję na kojący sen. Jednak nim pogrążyła się w zapomnieniu, jak echo w jej głowie rozbrzmiały słowa: „Jak pan, przez ukrzyżowanie, grób i piekło...”
- Piekło już mam, co jeszcze może się zdarzyć? – szepnęła do pustego pokoju i usnęła.
Filippo
Majtek
Majtek
Posty: 123
Rejestracja: niedziela, 7 stycznia 2007, 22:36
Numer GG: 2343993
Lokalizacja: Gród Bydgoszcz
Kontakt:

Re: [Private Project-Widzący]

Post autor: Filippo »

Kiedy tylko Davie ocknął się powrócił widok dziewczynki i tego z jaką łatwością mężczyzna poderżnął jej gardło. Z trudem docierało do niego to że można ich zabić, w końcu to oni są śmiercią...
Widzisz prawda? - zapytał jednooki mężczyzna.
Davie tylko skinął głową i zdwoił swoje wysiłki w wyplątywaniu się.
Kiedy zobaczył na drzewie kruka odetchnął lekko, ktoś tu zginie, ale miał przeczucie że nie on... Czuł że więzy powoli puszczają, miał nadzieje że puszczą wystarczająco szybko i że brzytwa nadal jest w jego kieszeni.
Jednak radość powoli mijała gdy mężczyzna zaczął się do niego zbliżać z obnażonym nożem.
Wtedy jednak los znów postanowił zapewnić mu więcej wrażeń. Usłyszał świst, potem głuche stuknięcie i napastnik zachwiał się na nogach, a po chwili przewrócił się upuszczając nóż. Trójskrzydły kruk nie poruszył się nawet więc musiał nadal żyć. Davie zaczął szarpać się mocniej jednak wiedział że już jest bezpieczny. Po chwili na wzgórze wspięło się dwóch kolejnych mężczyzn. Davie znał ich dobrze, nie raz dostarczał im cele, podobnie jak on wiele zawdzięczali Johnowi Gills'owi. William Logan i Mikey Kamyczek, jego nazwiska nie znał nikt, a przydomek wziął się stąd że kamieniem z procy mógł powalić każdego. Davie nie raz i nie dwa miał okazję poznać tę skuteczność.
Musisz bardziej uważać mały – zażartował Wiliam rozcinając więzy Daviego. - Masz więcej szczęścia niż rozumu, że John kazał nam dziś rzucić na ciebie okiem.
Kiedy chłopak wstał dostał klapsa w potylicę oznaczającego 'spadaj, to nie dla dzieci'. Mimo że widział śmierć wiele razy, wolał nie wiedzieć co chłopaki zrobią z tym człowiekiem. W podziemiach oduczył się być ciekawskim.
***
Co sił w nogach dotarł do World's End, wschodniej bramie miasta. Znudzona Black Watch, straż miejska nie zwróciła nawet na niego uwagi. Po chwili zniknął z oczu też uczciwym mieszkańcom miasta, wystarczyło tylko zanurzyć się w pajęczej sieci uliczek przecinających miasto, uliczek tak wąskich ze niekiedy nie mogły tam minąć się dwie osoby. Uliczkach gdzie wdepnąć w odchody było równie łatwo jak znaleźć nóż pod żebrem... Najczęściej własnym... Im dalej szedł tym mniej słońca widział, aż w końcu zanurzył się w kojący chłód i wilgoć podziemi. Zaszył się w jakimś kącie wsadził ręce do kieszeni i usiadł na zimnej posadzce. Musiał pomyśleć, wizje które wbiły mu się w mózg przy śmierci Śmierciaka niemal rozsadzały mu czaszkę starając się zwrócić na siebie uwagę. Te myśli, obrazy dźwięki, słowa których nie rozumiał...
Zacisnął mocno powieki, mimowolnie poczuł że zaczyna sie bujać w przód i w tył. Nie potrafił sobie tego ułożyć w głowie...
***
Nie wiedział jak długo siedział, z transu wyrwało go uderzenie zimna przeszywające każdą jego kość. Poczuł jak najmniejsze włoski na jego ciele stają dęba. Otworzył oczy i zobaczył jak jego oddech skrapla się w powietrzu białym obłokiem. Po kilku sekundach wszystko minęło i zamiast pary Davie zobaczył Śmierciaka idącego od ściany przy której siedział w stronę wyjścia z pomieszczenia. Musiał wyjść ze ściany za nim i przejść przez niego. Chłopak wzdrygnął się lekko. Śmierciak zatrzymał się i odwrócił. Miał białe włosy spływające do ramion, gdy stał tyłem mógłby ujść za zabłąkanego mieszczanina, jego ubiór był bardziej zadbany niż większości ludzi z podziemi. Jednak jego twarz nie pozostawiała wątpliwości. Nie miał nosa, troje oczu ustawionych w trójkąt było idealnie nad ustami również rozciętymi na troje i zajmującymi pół oblicza. Zacharczał gardłowo i spojrzał na chłopca obróciwszy głowę na bok. Lustrował go chwilę wszystkimi oczyma po czym podniósł i pokazał mu zwinięty papier trzymany w ręce. Odwrócił się i machnął zachęcająco by iść za nim. Davie potrząsnął głową i pobiegł za nim. Szedł podziemnymi ulicami niczym pług, tłum rozstępował się przed Śmierciakiem i zamykał tuż za nim, przed samym nosem chłopaka starającego się za nim nadążyć. Wyszli na powierzchnię do jednego z Close'ów w pobliżu zamku. Davie zobaczył dwie postaci na niewielkim placyku między kamienicami u ujścia zaułka. Przylgnął do ściany by go nie zauważono. Śmierciak przeszedł jeszcze kilka kroków i stanął obok nich. Davie wytężył wzrok. Rozpoznał jednego z mężczyzn, był to człowiek dzięki któremu zdołał przeżyć w brutalnym świecie, John Gill's. Człowiek z którym rozmawiał był wyraźnie bogaty, płaszcz w którego kapturze skrywał twarz nie był tak wytarzany w odchodach jak powinien na tę okolicę. Nie słyszał o czym rozmawiają, ale widział że John nie jest szczęśliwy. Po chwili bogacz podał mu sakiewkę. John rozsupłał ją i pokręcił głową. Davie zobaczył szybki ruch bogacza sięgającego za plecy. Błysnął sztylet. Sekundę później sztylet spadł na ziemię. Bogacz klęknął trzymając sie za szyję. Śmierciak chwycił go i jego paszcza przylgnęła do ust mężczyzny wysysając jego życie wraz z ostatnim oddechem. John spojrzał na swoją pięść którą jednym ciosem zmiażdżył bogaczowi krtań. Splunął przez Śmierciaka na trupa i obszukał go. Zawiedziony że nic nie znalazł kopnął kilka razy zwłoki i odszedł zabierając pas i sztylet którym miał zostać zabity. Istota która przyprowadziła tu chłopca patrzyła na niego z zaciekawieniem, po czym odeszła. Kiedy John był w połowie placu zaśmiał się.
Davie wyjdź z tej kupy śmieci! - powiedział radośnie. - Znów wiedziałeś że coś się stanie co? - poczochrał chłopaka po włosach – Niestety z niego nie będziemy mieli więcej już, zbyt wielu by o niego pytało... - spojrzał na sztylet i podał go chłopcu – Weź sobie, będzie lepsze niż ta tępa brzytwa i chodź zjedzmy coś, zgłodniałem.
Davie posłusznie skinął głową i poszedł za swoim protektorem.
Obrazek
Perzyn
Bosman
Bosman
Posty: 2074
Rejestracja: wtorek, 7 grudnia 2004, 07:23
Numer GG: 6094143
Lokalizacja: Roanapur
Kontakt:

Re: [Private Project-Widzący]

Post autor: Perzyn »

Przybyli na drugą stronę jeziora do kraju Gerazeńczyków.


Nie chciał, głosy kazały, ale nie chciał. To miejsce, ta klitka było jego. Tu nie miało wstępu zło, tu było bezpiecznie. Rozbiegany wzrok w tę i z powrotem krążył po ścianach pomieszczenia. Kiedyś białe, a obecnie szare i popękane. Niczym tygrys w przyciasnej klatce spojrzenie Gastona raz po raz omiatało poszczególne kąty, padało na zawierające tajemnicę wszechświata szczeliny, zatrzymywało się na znajomych pęknięciach w suficie, których kontemplacja potrafiła przynieść mądrość każdemu, kto był w stanie zrozumieć ich skomplikowany tajemniczy wzór. Niczym magnes przyciągało je łóżko, którego pordzewiała rama została skonstruowana według idealnych, boskich proporcji, tych samych, które wyznaczały wymiary świątyni Salomona.
- Ja nie chcę!
Jednak rój głosów w jego głowie wołał coraz wyraźniej i coraz bardziej zgodnie. Musiał iść. Nie miał wyboru. Podniósł się z brudnej podłogi, której każdy cal zawierał tajemnice, za które każdy filozof zabiłby bez śladu wahania własną matkę. Panująca na korytarzu cisza uderzyła, Gastona niczym obuch. Nie słychać było jęków, krzyków ani mamrotania. Mimo, że stwora nie było już nigdzie widać to chłopak wiedział, że to za jego sprawą pacjenci tak ucichli. Szaleńcy, wariaci i obłąkani. Tak ich klasyfikowało społeczeństwo. Może i mieli rację, ale pomieszanie zmysłów pozwalało widzieć więcej. Nawet, jeśli nie zdawali sobie sprawy, rezydenci przytułku czuli stworzenie, które przeszło przez ich dom. A Gaston wiedział, czym było. Gruba, niemal geologiczna warstwa brudu na podłodze tłumiła jego kroki, gdy powoli, walcząc z samym sobą kierował się do wyjścia. Noga za nogą, stawiając coraz słabszy opór przemierzał korytarze, które plątały mu się przed oczyma, falowały, zmieniały się a nawet zdawały się oddychać.

Drzwi. Wrota. Brama. Wznosiły się przed nim niczym portal do innego świata. Potężne, zdolne zatrzymać armię. Ale wystarczył jeden prosty ruch by opuścić miejsce, które w ostatnich latach było jego domem. Odrzucił bezpieczeństwo małej celi w głębi starego masywnego budynku i przestąpił próg. Spojrzał w górę, w niebo, z którego lały się strugi wody. Zupełnie jak łzy Boga. Ledwie ta myśl przemknęła gdzieś w jego umyśle, z wiecznego buczenia nieprzeliczonych głosów odezwał się jeden.
- Tak właściwie to deszcz jest prostym zjawiskiem fizycznym. Powstaje na skutek parowania wody pod wpływem temperatury oraz różnicy między ciężarem wody w stanie gazowym i powietrza. W wysokich warstwach atmosfery woda znów się skrapla i spada. – Mentorski ton przywodził na myśl nieco roztargnionego profesora uniwersyteckiego.
- A czy to ważne skąd i jak? Ważne, że na nas kapie! – Inny, ostry głos zgasił wykład na temat cyrkulacji ditlenku wodoru w przyrodzie nim ten mógł się na dobre rozpocząć. Gaston ruszył przed siebie, prosto w noc. Miał szczęście, że pogoda była taka a nie inna, ponieważ ani strażnicy ani nawet kurewki z gorszych dzielnic nie gościli dziś na ulicach, które widziane przez ścianę wody zdawały się odrealnione i złowrogie. Rozpraszana jedynie od czasu do czasu przez światło padające z okna ciemność zdawała się namacalna. Jej macki pełzały tuż na granicy widzenia, zawsze widziane tylko kątem oka. Zbliżały się, powoli cierpliwie, jak wytrawny myśliwy. A Legion szedł. Zataczając się i słabnąc brnął do przodu. Nogi się pod nim uginały, deszcz zdawał się go przygniatać i miażdżyć olbrzymim ciężarem, ale wciąż dążył do... No właśnie, do czego? Gaston nie wiedział, a żaden z głosów mu tego nie powiedział. Jedyne, co czuł to imperatyw by iść. Wciąż przed siebie, wciąż dalej. Jeszcze jeden krok. I kolejny. Widział coraz gorzej, obraz rozmywał się i falował a macki były coraz bliżej. Bose stopy nie rozchlapywały już kałuż tylko tonęły w nich niczym smutna parodia dalekomorskiego żaglowca. Nagle, nim zdążył zareagować, bruk ruszył mu na spotkanie. Ostatnią rzeczą jaką zobaczył był próg mijanego domu. A potem ciemność go dopadła i owinęła ciasno, ciasno niczym kaftan.
Alucard
Bosman
Bosman
Posty: 2349
Rejestracja: czwartek, 22 marca 2007, 18:09
Numer GG: 9149904
Lokalizacja: Wrzosowiska...

Re: [Private Project-Widzący]

Post autor: Alucard »

Davie...


Chłopak siedział zajadając się suchym chlebem. Obok niego siedział protektor- dobry John. Davie lubil tego człowieka. On jedyny choć w ułamku rozumiał to, co Davie obserwował na co dzień. Czy John wierzył mu? A może po prostu litując sie nad niezrównoważonym dzieciakiem kłamał w żywe oczy? A czy to ważne... istotne, że kiedy chopak mówił, on słuchał. I na odwrót. I to pasowało.

Dzisiaj było jednak inaczej. John, który zawsze był dla Daviego jak najlepszy kolega, może i brat, zachowywał sie inaczej. Davie przełknął twardą skórkę, popił łykiem słabawego, acz gęstego piwa i spytał.

-Skąd masz pieniądze? Za taką sumkę, można kupić pół Anglii.- Oczywiście młody znał się na funduszach, ale widząc wypchany mieszek pod pazuchą druha postanowił udawać idiotę. Może dowie sie czegoś więcej?
Tamten drgnął i spojrzał w okno
-O czym mówisz?
Davie wymownie skierował wzrok na wybrzuszenie w ubraniu.
-No tak-zaśmiał się tamten- zapomniałem, że przeszukiwanie zwłok, to już
niemal twoje hobby.
-To nie jest odpowiedź...

Zdziwienie Johna i westchnięcie. Ten szczeniak był z dnia na dzień coraz bardzoej bezczelny...

-Słuchaj Davie...-Odchrząknął-Powiedz mi szczerze. Ty naprawdę widzisz te weszystkie monstra?
-A co to ma do pieniędzy-odpowiedział powoli ustawiając sie jednocześnie, żeby mógł w razie czego szybko uciec. Johny to zauważył. Ponownie westchnął. Jakoś tak smutno.
-Po prostu odpowiedz...............

................ z południa zrobił sie wieczór, z wieczora noc, z nocy ranek. Knajpa była cały czas otwarta, przetaczały sie przez nią setki ludzi, ale im to nie przeszkadzało. Davie pierwszy raz opowiedział o wszystkim. Naprawdę o wszystkim...................

-Więc to prawda co opowiadali. Wy naprawde ich widzicie- Powiedział John. Jego wzrok był mętny od wypitego piwa
-Więc wy naprawdę potraficie przewidzieć śmierć...
-Mhm-odparł Davie spijając pianke z kufla. Gęste niczym zupa piwo doskonale pożywiało. Człowiek czuł, po wypiciu kilku kufli przyjemne uczucie w żołądku. Był po prostu najedzony. W pełnym tego słowa znaczeniu. WIęc Davie popijał powoli chmielową zupe coraz bardziej się rozleniwiając.
-Ale dlaczego pytasz? Czemu chciałes wiedziec to wszystko?-Po chwili dotarło do niego coś strasznego. Z tych kilku słów wyłapał to, co mu od początku nie pasowao- Czemu powiedziałeś "wy"?-Powoli zaczął się podnosić-Kto co opowiadał?
-Słuchaj... powiedzieli, że to będzie dla Ciebie lepsze. Że nauczą Cię, do czego służy dar. Miałem CIe po prostu zbaleźć...
Ale młody juz nie słuchał. Za oknem ujrzał starszego mężczyznę.
Z trójskrzydłym krukiem na ramieniu...
-Davie...! Po słuchaj!

Szaleńczy bieg. Wystawił go... John go wytawił. Na zewnątrz już ktoś na niego czekał? Czy to Ci od tego, któy go ogłuszył? ZNajomi, ziomkowie? Pozostało uciekać... ale gdzie?

Panika i strach...
Piętro.

Pędem wskoczył za ladę i udał się do pokoi, znajdujących się na wyższych kondygnacjach. Usłyszał za soba krzyki karczmarza, ale niewiele go to obchodziło. Wskoczył do pierwszego z pokoików i nie przejmując się kopulującą parą na łóżku, zaczął się rozglądać... okno!

Na pewno obstawili wyjścia. Wyskoczy i uda się do kryjówki... Ocenił wysokość. Kiepsko. Może sie połamać. Co lepsze? Ryzyko, czy oddanie się po dobroci...

Chwilę potem para na łóżku odwróciła się słysząc brzęk szkła.
A potem ponownie czas zamarł. Uderzył w szybe bokiem. Chciał sie okręcić w locie, ale zawisł między masami powietrza. I już wiedział, że źle wyląduje. Z czaszką na bruku. Z roztrzaskaną czaszką. Powoli, spadając wieczność milimetr po milimetrze, oglądał tępym wzrokiem lecącą obok niego kobietę... kobietę z powyginanymi rękoma, poskręcanymi nogami i wgnieceniami w głowie... ze zmasakrowaną twarzą...

A więc tak umiera sie od... spadania? Zderzenia? Rozbicia gowy?

A potem zobaczył kruka... Nadlatujący szybko ptak w locie zmianiał się nie do poznania... w szczupłego mężczyznę. Jego twarz zbobił szeroki uśmiech... tylko. Na łysej okrągłej głowie malował się tylko głupawy i przerażający uśmiech. Bez oczu, nosa, włosów, uszu. Korpus zakrywały parujące łachmany... istota dziwacznie dymiła, jakby miała ulatywać w nieskończoność. Szeroki uśmiech roztargał gardło kobiety a Davie przygrzmocił w bruk.

******

Dokąd idę... dokąd...

Umarłem. Nie, nie...
Ty żyjesz
DAJCIE MU WODY...

Jest już tak... wolny... od 3 dni?!

Jęczał (em?) przez sen... Może to znak

Znak- wąż... dziwny poskręcany wąż...
A co jeżeli nie wstanie? Wstanie- zabiliśmy śmierciaka...

Kobieta z brzytka twarza z poszar[anym gardzielem...




Kiedy Davie wstał, zobaczył drewno. A potem wodę., Bezmiar wody...
-PANIE KAPITANIE! OTWORZYŁ OCZY!?
-Gdzie ja jestem...
-Na Santa Maria. Płyniemy do Paryża chłopcze.
-Tak-Mruknął. Nie ogarniał tego, co sie działo... bolała go głowa...
-Nie przemczaj się. Póki co odpoczywaj...
-Mhm... Paryż-Wybełkotał półprzytomnie...
-Jestes widzącym, chłpoczyku. Nauczymy Cię, jak zostac treserem.-Wskazał skrzywionym palcem na zwierzątko na ramieniu...


Trójskrzydłego ptaka.

Starszy mężczyzna na szyi miał dziwny czerwony medalion. Poskręcanego węża...




GASTON...

Upadł. Powoli obserwował z fascynacją zbliżający sie bruk... Kamyki, kałuże... a potem ciemność...

A gdy sie obudził był w raju.

wypchany ptak
u starej maglarki
dawno już zasłużył
na niebo

chociaż teraz jest
słowem co puste się stało
a mieszka między nami
wierzymy mu
(na słowo)
że kiedyś latał
i był nawet w ciepłych krajach

A.Ziemianin


Po otworzeniu oczu pierwszy objawił sie blask...
Niewielkie plamki blasku szalały w przestrzeni. Dopiero po chwili, kiedy wzrok przyzwyczaił się do rozpoznawania kolorów, okazało się, ze blask jest światłem wpadającym do pomieszczenia przez szczeliny w drewnianej ścianie. Gaston czuł sie pięknie. Siedział sam, całkiem sam. W pięknym pokoiku... co prawda ty pokoikiem była drewniana skrzynia... ale Gaston wreszcie mógł myśleć... Nie miał jak to w zakładzie kajdan, więc mógł sie przechadzać... nie miał dozorcy, więc po raz pierwszy od dawien dawna zaczął sobie podśpiewywać... nie było strażnika, więc mógł porozmawiać z legionem bez obawy, że dostania pałką...

Sufit, podłoga i ściana za nim- drewniane płaty
Przed nim i obok niego kraty... Znajdował się w jakims więzieniu? Po lewej i prawej stronie, w równie niewielkich pomieszczeniach spali inni ludzie. Nikt na niego nie zwracał uwagi. I pięknie...

Było tu też wiele trupiaków...Co prawda szponiaka nie było, ale w kącie rozmawiała tróhjka dziwadeł. Manekin, który go wyprowadził na poweitrze, małe zielonkawe dzieciątko w wieeeeeelkim brzuchem i zwykły, standardowy kościotrup. Ten najmniej fascynował Gastona. Na pozostała dwójkę patrzył z ciekawością. Dzieciątko przerwało rozmowe i podeszło do leżącego w klatce sąsiadującej, do Gastonowej klitki, człowieka. Ten był chudy, z patykowanymi łapkami, za to z potężnym pbrzchem. Dzieciątko wóożyło do tego brzucha główkę i po chwili mężczyzna westchnął. Z uśmiechem na ustach oddał ducha.

Gaston juz wiedział, że trupiaki żywia sie życiem. Pozostało dowiedziec się, dlaczego różnią się od siebie? One zabijają, czy zywia się śmiercią? A może przychodza do umierających jak chieny? A może skracaja życie?

No nic. Nie ważne. Okaże się z czasem.

Właśnie brał się do rozwiązywania algorytmu na kratach, kiedy do pomieszczenia z klatkami wszedł masywny człowiek. Przechodził koło każdego z nich. Gdy doszedł, do chudego mężczyzny którym pożywił sie dziecko, splunął, uderzył go w twarz i nie widząc żadnej reakcji wziął ze sobą niosąc na plecach. Zniknął na schodach. Po sekundzie wszyscy usłyszeli plusk.

Płynęli statkiem.
Dokąd? W jakim celu? Gaston śmiał się. Nigdy nie żeglował, a teraz zapowiadało się coś ciekawego?
-Hehe... ty-Zwrócił się do sąsiada. Tego, któy jeszcze żył.
-Ty. Gdzie się wybieramy?-Starszy mężczyzna splunął i powiedział ochrypłym głosem-Wybrzeża Francji. Mamy cos budować.

Widocznie uderzenie było tak mocne, że Gaston przespał spory kawałek przeszłości. Co najmniej 2 dni... Mimo to gowa go nie bolała.

Skąd pochodził?
Płynęli rzeką czy morzem, oceanem?
Co tu porabiali panowie trupaki?

Manekin patrzył na niego twarzą bez oczu z zaciekawieniem...



ABIGAIL...

Pokój był pusty. Teraz jeszcze bardziej... teraz, kiedy zrobiła to, co zrobiła. Aborcja? Przeciez ona poroniła... Czy naprawde widziała to, co widziała? Czy czasami nie wyobraziła sobie tego? Jeżeli to sie jej tylko wydawało, to jej dziecko zostało...

Przelknęła ślinę. Gorzką, lepką...

Co mówił tamten? Cos o zbawicielu. O co chodziło. Dlaczego w ogóle cos mówił. Zupełnie, jakby go przejmopwało to co robi...

Wzdrygnęła się.
Potok myśli przelewał sie przez wnętrze czaszki. Kiedy zasypiała, śniła koszmary. Kiedy wstawała, iczestniczyła w nich. Wieczne katusze psychiczne powoli wykańczały młoda dziewczynę...

Po tym zdarzeniu przestała jeść. Na początku nieświadomie... leżała w łóżku i po prostu zapomniała o jedzeniu. Potem jedzenie brzydziło ją. Widok mięsa przyprawiał o mdłości. Więc nie jadła... a wiedziała, że musi...

Tylko po co? To wszystko było bez sensu. Pozbawione całkowicie logiki...

"Chcesz wiedzieć? Pójdź za mną. Opóść bramy miasta i udaj się wgłąb świata. W sam jego środek.
Jak pan, przez ukrzyzowanie, grób i piekło. Po prawicę ojca.
Znajdź cel
Abigaaaaaail"


Napisała to palcem na ścianie. Ten niewidzialny napis był jedynym , czego mogła sie trzymać...

Chcesz wiedzieć?
Tylr pytań ją dręczyło... tyle rzeczy budziło niepewnosć. I strach. Strach był oczywisty. Strach by pewny. Bała sie dzień i noc... czego? A czy to ważne? Chyba samej siebie, tego co zrobiła..

?

Chwyciła się za głowe i zawyła jak zbity pies. Tyle, trudnych pytań...
MIała gorączkę...
Przez zabieg? Przez to co przezywała? Z powodu głodówki?
W każdym razie wsystko ja bolało.
Wszystko...

Wyjrzała przez okno. ON stał przed domem...

Dlaczego? Przecież POŻARŁ JEJ DZIECKO
Po co stał? Po co przyszedł.

-Czego chcesz!-Krzyknęła. Kilka osób spojrzało na nia i kiwając głowami odeszło spod mieszkania.

A ON stał. I wpatrywał sie w nią...

Jeżeli
chcesz
poznac
prawdę..............

Mroczna partia zjadaczy sierściuchów
Czerwona Orientalna Prawica
olympiaa
Marynarz
Marynarz
Posty: 203
Rejestracja: sobota, 20 stycznia 2007, 21:21
Numer GG: 2894983
Lokalizacja: z przypadku
Kontakt:

Re: [Private Project-Widzący]

Post autor: olympiaa »

- Tak, chcę poznać tą cholerną prawdę – Abigail z nienawiścią cedziła każde słowo, po czym wycofawszy się wgłąb pokoju zatrzasnęła okno. Krążąc po pomieszczeniu jej wzrok raz po raz przyciągała taca ze śniadaniem, którą matka postawiła tu rankiem. Na ten widok jej żołądek wołał żałośnie, dając znak, że od zbyt wielu godzin jest pusty. Po pół godzinie zmęczona Abi usiadła na łóżku. Miała wrażenie, że przeszła już setki mil wydeptując w grubym dywanie okrąg. Z ogromną niechęcią zabrała z tacy kawałek owczego sera. Tłumiąc odruch wymiotny resztkami siły woli odkrawała małe paski i dokładnie przeżuwała. Nie był to najlepszy ser jaki jadła. Myślami przeniosła się do Francji.
***
To była magiczna noc. Od dziewcząt nie oczekiwano niczego prócz plecenia wianków. Sporadycznie któraś dawała sobie skraść całusa. Nie dotyczyło to jednak Jeanette i jej towarzyszek. One nie potrzebowały mężczyzn do uświetnienia Nocy Lammas. Najstarsza dziewczyna załatwiła 3 butelki wybornego wina. Młodsze, zgodnie z podziałem obowiązków, przyniosły parujący jeszcze bochen chleba, owoce i cztery gatunki serów. Urządziły sobie całonocny piknik nad brzegiem Sekwany. Kwiaty splątane w niedbałe bukiety wyrzuciły jeszcze przed zmierzchem. Pozostały czas spędziły delektując się przygotowanym jedzeniem. Abigail z tamtej nocy miała zapamiętać, że wino należy rozcieńczać. Miała zapamiętać także smak serów pleśniowych, śmierdziały chyba gorzej niż onuce Anglika, ale ten smak...
***
W zamyśleniu zjadła cały kawałek, odłożyła nożyk i usnęła. Budziła się jednak co chwila, zastanawiając czy to już ta pora aby zwymiotować. We śnie wydarzenia z Francji przeplatały się ze wspomnieniami kilku ostatnich dni.
***
Kluczyła wąskimi uliczkami. Towarzyszył jej dźwięk ciągnięcia czegoś po gęstym, lepkim błocie.
„To sen. To tylko sen, to już było” – pomyślała gorączkowo Abigail, ale Morfeusz zbyt mocno trzymał ją w więzieniu swoich objęć.
Stwór pełzł na dziesiątkach rąk, wlokąc za sobą tułów, czy może odwłok. Za sobą zostawiał smugę śliny, jak groteskowe skrzyżowanie pająka ze ślimakiem. Pełzł za nią już po tym, jak zabrał jej dziecko. Pełzł, gdy wracała z zabiegu, a teraz pełzł po schodach, do jej mieszkania, do jej sypialni.
Obudził ją jej własny krzyk. Kolejny wyrwał się z piersi Abigail, kiedy ‘go’ zobaczyła. Chybotał się na wszystkie strony, śliną znacząc jej piękny dywan. Wsparła się na poduszce mokrej od łez i w pierwszym odruchu chwyciła nóż. Przypomniała sobie jednak z jaką łatwością on wsadził rękę w jej ciało. Zwątpiła w to, czy nóż może go zranić więc niechętnie go opuściła. Niepewnym, cichym głosem zapytała:
- Czego chcesz ode mnie?
Nie odpowiedział. Stał tam jak makabryczny wyrzut sumienia.
- Chcę poznać prawdę.
Stwór zarzucił głową, chlapiąc wszędzie śliną. Z jego paszczy wydobył się jakiś niezrozumiały ciąg dźwięków. Za to w głowie Abigail ułożyły się w całkiem sensowne słowa. Słowa które już znała.
„Chcesz wiedzieć? Pójdź za mną. Opuść bramy miasta i udaj się wgłąb świata.”
- W sam jego środek. – dokończyła dziewczyna. – czy jeśli tu zostanę, już nigdy nie będę mieć spokoju? Dlaczego ja ciebie widzę, a inni nie? Za co muszę to znosić? – pytania same wyskakiwały jej z ust, a ona nie miała zamiaru ich powstrzymywać. Pytania padały jak ciosy, ale kreatura stała na tyle spokojnie na ile pozwalała jej dziwna budowa ciała. Odpowiedzi oczywiście nie nadeszły.
- Wynos sie, zostaw mnie samą – powiedziała na tyle władczym tonem, na ile pozwalał jej strach przed stworem. Odwróciła się i skuliła na łóżku. Nie liczyła że ją wysłucha, ale kiedy po chwili odwróciła się, jego już nie było. „Pewnie stoi na chodniku i gapi się w moje okno” – pomyślała Abigail. Nie było ratunku, nie wywinie się od tego. Widziała śmierć, to ostatecznie dyskwalifikowało ją w każdej kategorii społecznej. Drażnił ją radosny szczebiot głupich panien. Dobijał żałosny jęk żebraków. śmiech dzieci doprowadzał do szału. Nie pozostawało nic innego, jak wyrwać się z tego miasta, ostatnimi czasy tak wrogiego wobec Abigail. Do głowy przychodziło jej tylko jedno miejsce. Tylko z tamtym miejscem wiązały się pozytywne wspomnienia. Musiała udać się do Francji. Gdziekolwiek jest „środek świata” stamtąd będzie miała bliżej. Z tą myślą pozbierała się w sobie i zaczęła snuć plany, co przyda jej się w tak dalekiej podróży, jak się tam dostać i jak powiadomić matkę o jej decyzji tak, aby nie zeszła na atak serca...
Filippo
Majtek
Majtek
Posty: 123
Rejestracja: niedziela, 7 stycznia 2007, 22:36
Numer GG: 2343993
Lokalizacja: Gród Bydgoszcz
Kontakt:

Re: [Private Project-Widzący]

Post autor: Filippo »

Davie myślał że to będzie chwila... Bum i koniec...
Mylił się... Czuł jak w zwolnionym tępie jego ciało każdą częścią po kolei uderza w kamienie bruku...
Jak głupiec wyciągnął przed siebie ręce by osłonić głowę... Dłonie dotknęły bruku, a chłopak poczuł piorun bólu przechodzący od nadgarstków do barków i tam eksploduje. Zdało mu się że słyszy cichy zgrzyt kiedy jego ramiona wyskoczyły ze swoich osad... Ręce zgięły się i zwinęły pod nim, a czoło ciężko uderzyło o bruk...
„Teraz powinienem umrzeć” - pomyślał dziwnie spokojnie, gdy reszta ciała opadła na bruk bezładnie niczym worek kości.
Leżał bokiem na bruku, nie mógł się ruszyć... Może to i lepiej bo jakoś wcale nie miał ochoty. Zobaczył kruka sfruwającego w dół i lądującego obok. Uśmiechnął się na ten widok, gdyby panował nad swoim bezwładnym ciałem pewnie by się roześmiał. „Kruk z trzema skrzydłami... Zabawnie lata...”
Znów zaczął upadać choć jego ciało nadal spoczywało na bruku edynburskiej uliczki...
***
Znak – wąż... Dziwny, poskręcany wąż...
***
Davie śnił... Śnił o ciemności i wężach... W końcu węże przestały się ruszać. Zastygły poskręcane, pozwijane... Zbrązowiałe... Zdał sobie sprawę że ma otwarte oczy... Że nie widzi węży tylko wzór słojów na desce...
Kapitanie! Otworzył oczy! - gromki krzyk który rozległ się tuż obok niego sprawił, że Davie poczuł jakby wokół jego czaszki mocniej zacisnęła się płonąca obręcz.
Gdzie ja jestem... - wybełkotał
Na Santa Maria. Płyniemy do Paryża chłopcze. Nie przemęczaj się chłopcze, póki co odpoczywaj...
Mhm... Paryż... - wybełkotał czując jak obręcz się zaciska mocniej a on powoli traci przytomność.
Jesteś widzącym chłopczyku. Nauczymy Cię jak zostać treserem. - mężczyzna wskazał na ptaka siedzącego na jego ramieniu.
Kruka... Trójskrzydłego kruka... Davie zaczął odpływać znów... Był na morzu... Na statku... Z ludźmi których nie znał...
Mężczyzna miał na szyi dziwny czerwony medalion... To Davie znał... Poskręcanego węża...
***
Obudził się następnego dnia. Załoga statku starała się go unikać, nie licząc kapitana. Jednak większość morskiej podróży Davie spędził albo śpiąc na dziobie statku, albo przewieszony przez burtę, pozbywając się dopiero co zjedzonego posiłku. Tylko w nieliczne chwile spokoju wypełzał ze swej dziury niczym robak by porozmawiać z kapitanem, człowiekiem któremu zawdzięczał życie i który przedstawił mu się jako Merd.
Prawie każde jego pytanie o czekający go trening Merd zbijał krótkim „W Paryżu dowiesz się wszystkiego...”
Niewiele udało mu się z niego wyciągnąć. Dowiedział się że rodzajów Śmierciaków jest więcej niż się spodziewał, że są inteligentne i silne, a co najważniejsze że można je tresować. Tacy treserzy stawali się potem ochroniarzami ważnych osobistości, które ceniły sobie życie i które wiele innych ważnych osobistości chciało owego życia pozbawić. Taki ochroniarz był bardzo przydatny z prostej przyczyny, bo wytresowany Śmierciak bez problemu może zabić innego. Nauczył się też że Śmierciak może ukrywać swoją postać, na przykład jako trójskrzydłego kruka.
***
Przez 5 dni Davie marzył o tym by stanąć na stabilnym lądzie, marzył o tym za każdym razem gdy zawartość jego żołądka lądowała wśród fal, a czasem wracała niesiona wiatrem by uderzyć go z wyrzutem w twarz. Jego marzenie spełniło się po 5 dniach, kiedy zbliżyli się do wybrzeża Francji. Zacumowali po zmierzchu, nabrzeże oświetlały chybotliwe światła latarnie. Chłopak wyraźnie odetchnął czując pod stopami twarde deski nabrzeża. Słyszał w porcie rozmowy ludzi, rozmawiali o czymś przyciszonymi głosami, jednak nikt nie zbliżył się nawet do statku kiedy przybijali. Próbując nasłuchiwać rozmów Davie przeklął w duchu zrozumiawszy, że nie będzie wiedział co się dzieje dookoła, w końcu nie znał francuskiego.
Przeszli kilka kroków i odnaleźli czekający na nich powóz. Chłopiec wzdrygnął się odruchowo na jego widok. Powóz był czarny, przypominał chłopcu karwan, a konie wychudzone z wystającymi kośćmi dopełniały nieprzyjemnego obrazu. Ich czarna sierść parowała mimo że noc była ciepła, a przed nozdrzami zbierała się para. Przypomniały mu sie opowieści o Phantom Lorry, powozie przemierzającym niekiedy ulice Edynburga, a którego pojawienie się miało zwiastować śmierć. „Teraz to już nie wydaje się takie nierealne...” - pomyślał i mimowolnie się uśmiechnął.
Te konie to tez Śmierciaki prawda? - zapytał Davie podchodząc do jednego z nich.
Tak, zabierały zajechane konie, są całkiem przydatne po treningu... Nie męczą się i są szybsze od normalnych. Wsiadaj, czeka nas długa droga jeszcze... - ponaglił go Merd.
Davie wsiadł bez słowa. Powóz ruszył cicho, bez odgłosu ani podków uderzających o bruk, ani skrzypienia kół.
Obrazek
Perzyn
Bosman
Bosman
Posty: 2074
Rejestracja: wtorek, 7 grudnia 2004, 07:23
Numer GG: 6094143
Lokalizacja: Roanapur
Kontakt:

Re: [Private Project-Widzący]

Post autor: Perzyn »

Przybyli na drugą stronę jeziora do kraju Gerazeńczyków.

Ledwie wysiadł z łodzi, zaraz wybiegł Mu naprzeciw z grobów człowiek opętany przez ducha nieczystego.


Gaston siedział wciśnięty w kąt i uważnie przypatrywał się ścianie. Deski jak deski powiedziałby ktoś. Ale jeśli wiedziało się, czego szukać to nagle układ słojów źle oheblowanego drewna, umiejscowienie sęków i wzór szpar między kawałkami drewna zmieniał się w wielką księgę. Jednak ta księga była obca, nie chciała oddać mu swoich tajemnic. Wpatrywał się w nieznane słowa i z całych sił starał się je pojąć.

Wiele godzin bez efektu zaowocowało frustracją. Pożałował, że opuścił przytulne ściany przytułku. Ale zrobił to, co kazały mu głosy.
- I co ja mam teraz niby zrobić?

Szybko pożałował, że zadał pytanie, ponieważ rozpoczęła się głośna i ożywiona dyskusja wewnątrz Legionu. Szybko przeszła z normalnego szumu otaczających go głosów w kakofonię krzyków i wrzasków mogących z powodzeniem być hałasem z ulic Dis i Pandemonium.

Nagle jeden, rozgorączkowany głos zdołał zagłuszyć wszystkie inne i wołał w szale.
- Zabij ich, zabij ich wszystkich. A potem odnajdź innych i ich też zabij. Zabij, zabij, zabij, zabij, zabij...

Monotonna mantra nakłaniająca do dokonania tych czynów. Jeszcze raz miał odebrać życie? Ale nie chciał. Głos jednak nie dawał za wygraną. Powoli, lecz zauważalnie narastała w Gastonie chęć by uciszyć wołającego. Ale to mógł zrobić tylko, jeśli zabije. Skulony szeptał do siebie jakieś niezrozumiałe słowa. Nieomal już się poddał rozkazowi, gdy nagle ów została zagłuszony przez inny, zdaje się szeptany do ucha.

Kobiecy głos był głęboki i spokojny, kojarzył się z matką. Słowa nie były nawet w połowie tak ważne jak ton, niosący ukojenie od przebudzonego szaleństwa, tak mówi się do spłoszonego konia.

Trupiaki z względnym zainteresowaniem przyglądały się targającym Gastonem spazmom, które zresztą zaczynały zamierać. Jakimś szóstym, podskórnym i wykraczającym poza możliwości rozumienia ograniczonego do trzech wymiarów umysłu człowieka zmysłem, czuły, że ten chłopak je widzi. Nie przejmowały się tym jednak, miały swoje sprawy. Na przykład znajdujące się na stoliku przed nimi kościane płytki z ideogramami. Zasady gry były zbyt skomplikowane, aby pojąć je nawet poświęciwszy temu całe życie, zresztą obrazki na płytkach wystarczyłyby do zniechęcenia każdego, kto miałby takie zapędy. Choć pewnie raczej ich widok wysłałby kogoś takiego do przytułku podobnego temu, z którego uciekł Gaston. Cóż, jak widać nawet śmierć potrzebuje czasem jakiejś rozrywki. Może w legendach o ostatniej partii szachów było jednak ziarno prawdy?

Niebo było szare. Morze zresztą też. Miasto jeszcze spało, gdy do portu zawinął statek. Nie był duży, ale wiózł ważny ładunek. W momencie, gdy marynarze opuszczali trap jednego z pasażerów ogarnęło złe przeczucie. Wcisnął się jeszcze głębiej w kąt w oczekiwaniu ponurych wydarzeń i czekał.
Zablokowany